Wirus, creepy pasta, część 2.

25.02.2040.
Witajcie, to znowu ja, Zbigniew Żuczek! Wcześniej zapomniałem napisać date w dzienniku, ale to było 02.11.2039. Mam nowe informacje o wirusie. To paskudztwo znów mutuje. W trakcie ostatniego wypadu po jedzenie, nadknąłem się na siedmiu żywaków albo jak wolicie, zarażonych. Właśnie zabierali się do posiłku. Trzech płakało, nie chcieli tego robić, ale instynkt już nad nimi panował. Mój shotgun musiał zostać użyty, a szkoda. Wszyscy dostali kulkę w łeb. Pewnie się zastanawiacie skąt konserwator ma broń? No cuż. Teraz spokojnie da się kupić broń w sporzywczaku, więc sami wiecie. Zezwolenia nie potrzeba. Więc zabiłem, a raczej usunąłem zagrożenie i sprawdziłem stan ofiar. Były to trzy osoby. Ojciec z dwiema córkami, w wieku 15 i 16 lat. Facet miał na oko 44. Dalej leżała matka. Na szczęście nie wyglądała na ranną, wiek 40 lat. Zabraliśmy rodzinę do bazy. Wszyscy byli przerażeni. Okazało się, że tamci ich napadli, gdy rodzinka czyli Grzegorz, Maria dorośli, oraz Maja i Julia dzieci wybrali się na spacer do parku i po jedzenie. Wiedzieli, że czasy są bardzo niebezpieczne, lecz wręcz dziczeli w domu. Udało im się załatwić jedzenie, ale w drodze powrotnej, no to już dobrze wiedziałem, co ich spodkało. Chcieli wracać do domu, ale wytłumaczyłem im, że to już będzie raczej niemożliwe. Ich dom zapewne jest teraz zajęty. Nawet poszedłem zGrzegorzem to sprawdzić i miałem rację. Już w domu przebywali jacyś faceci. Właśnie kończyli jeść starszą kobietę. Chcąc, nie chcąc, musiałem zrobić, dobrze wiecie o co mi chodzi. Wytarłem lufę, poczym dla bezpieczeństwa spaliliśmy domek. Rodzina postanowiła zamieszkać z nami. Nas jest teraz już ponad 700 osób, dla tego zmieniliśmy szkołę w coś w rodzaju miasteczka, ogrodzonego wysokim murem. Dach został usunięty, a pokoje przekształcono w domki dla każdego, ale nieraz obcy musieli się gnieździć razem, bo nie mieliśmy potrzebnego budulca.
26.02.2040.
To jest jakiś koszmar! Podczas dzisiejszego patrolu, odbywałem go z Grzegorzem zaczynam lubić gościa, natknęliśmy się na ojca z córką. Dziewczyna miała na oko 17, albo 18 lat. Później się okazało, że ma 17 i pół. Kazimierz i Karolina właśnie wrócili z Włoch, gdzie byli w odwiedziny u dziadków dziewczyny. Podczas drogi powrotnej napodkali się na armię żywaków, których na całe szczęście zgubili gdzieś, po drodze. Kazimierz wychowywał Karolinę sam, ponieważ jego żona umarła podczas porodu. Na całe szczęście nie miał z dziewczyną kłopotów i przetrwali bardzo długi czas. Kazimierz 37 lat zaproponował, by wyjechać za granicę po raz kolejny, ale tym razem na stałe. Z Grzegorzem szybko wypersfadowaliśmy im ten pomysł z głów. Zaoferowaliśmy im miejsce w naszym mieście, które nazywaliśmy już oficjalnie Tyniecków, lecz Kazimierz chciał powrócić do rodzinnego domu chociaż po rzeczy. Zebraliśmy ekipę na wszelki wypadek. Prucz mnie i Grześka byli tam także. Kate, Mateusz, Adam, Krzysiek i Paweł. Wszyscy wzięliśmy po pistolecie i poszliśmy za Kazimierzem. Jego córka została odstawiona już do Tynieckowa, gdzie znaleźliśmy im pusty domek.
Mężczyzna zaprowadził nas na obrzeża miasta. Weszliśmy z nim na czternaste piętro wieżowca, w którym mieszkał, i wynieśliśmy rzeczy osobiste. Niestety, w drodze powrotnej natknęliśmy się na trzech zezwierzęconych, że tak powiem wyższe stadium rozwoju żywaka. Pozbyliśmy się ich. Niestety, Kazimierz został opluty przez jednego. Nikt z nas tego początkowo nie dostrzegł. Już mieliśmy wracać, ale właśnie wtedy Kazimierz zaczął na nas warczeć. Zauważyłem jego nienaturalnie długie paznokcie. Nie chciałem tego robić. Najpierw podałem mu leki, które jeszcze były dostepne. Szczęściem zadziałały, lecz żeby go uratować, potrzebna była operacja usunięcia zarodka koronawirusa, którą mogliśmy wykonać tylko w mieście. Nic nie mówiąc Karolinie wruciliśmy i urządziliśmy rodzince domek.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink