Co byś zrobił, gdyby świat, który znasz, rozpadł by się na kawałeczki? Gdyby stał się czymś zupełnie innym, niż jest teraz? Czymś, gorszym. Czymś, respektującym tylko jedno prawo. Prawo dżungli. Czymś, co jest bezlitosne dla każdego. Czymś, co wymaga siły, by przetrwać.
TO się stało już jakiś czas temu. Wszystko zaczęło się niewinnie, jak zwykle. Poprostu w wiadomościach w tv i radiu podano informację, że zauważono dziwne zmiany w chmurach. Nikt nie wiedział o co tutaj może chodzić. Czy to wynik naszego niszczenia planety? Czy może poprostu coś, co pozostawało w stanie pasywnym tyle lat uaktywniło się, by zasiać porządek? Nikt nie wiedział. Skudkiem tego była panika społeczeństwa. Żeby tego było mało, jakaś szczepionka czy coś podobnego wydostała się z laboratorium. Była to wersja bardzo prototypowa, bazująca na wielu wirusach.
Ktoś wymyślił, żeby ztworzyć lek idealny na wszystko. Nieważne, czy masz katar, czy raka, poprostu bierzesz jedną tabletkę i pyk, gotowe. Dla tego zaczęto gromadzić kawałki wirusów i kompilować je w bardziej zwartą formę, rozdrabniając to i mieszając z preparatami wszelakimi. To, co ztworzyli wymknęło im się z pod kontroli, czego skudkiem była dość duża katastrofa w australii, gdzie były główne laboratoria zajmujące się tym projektem. Kilkaset tysięcy ludzi zmarło. Kilkanaście milionów zachorowało na coś, co możnaby nazwać wirusem podobnym do grypy z przebiegu zewnętrznego, która w środku człowieka działa jak kilkanaście najgorszych chorób sprzężonych w jedną, śmiertelną mieszankę. Prowadziło to do zapaleń płóc, zawałów, zatykania się zastawek w żyłach i wielu innych rzeczy, które prowadziły zawsze do jednego. Każdy wie do czego. Gówno było nieuleczalne. Jak ktoś zachorował, to już było po nim. W ciągu kilku do kilkunastu dni w pierońskim bólu umierał. Sytuacja o dziwo została częściowo opanowana. Co dziwne ktoś pomyślał, by zablokować szczelnie granice kontynentu, dzięki czemu nic nie wydostało się na świat.
Prawie nic. Kilkanaście czy kilkadziesiąt osób przedostało się przez niewykryte wcześniej luki i ktoś otrzymał tego wirusa w prezencie, ale sytuacja wyglądała no wiele lepiej niż covid, który, wszyscy wiedzą jak z nim jest.
No ale to nie koniec. Te zmiany w chmurach wkońcu były widoczne gołym okiem przez każdego. Chmury stały się granatowe jak jagody. Myślę, że to co stało się później miało po części związek z gównem, które uciekło z laboratoriów. Wielu tak myśli, chociaż teraz raczej nikt tego nie sprawdzi. A nawet jeśli nie, to mogło to przyspieszyć ten proces.
Gdy pewnego dnia, pamiętam to dokładnie. 1 stycznia 2022 roku. Jaka piękna data, prawda? Więc tego dnia spadł deszcz. Nic dziwnego prawda? No oczywiście. Tylko, że ten deszcz był początkiem końca znanego nam świata.
Nie wiem, co zawierało się w tej przeklętej wilgoci. Nie jestem żadnym meteorologiem czy kimś takim. W każdym bądź razie ludzie, którym chociaż kropelka dostała się do wewnątrz ciała przez usta, nos czy ranę na ciele, zaczynali chorować. Wirus z laboratorium to był katarek w porównaniu z tym holernym deszczem. Na początku taki człowiek czół się prawie normalnie. Może lekko bolała głowa, może temperatura skakała, ale to, co działo się kilka godzin po, było poprostu okropne.
Krosty, bomble, dziwne ciecze cieknące z wszelakich miejsc na ciele, aż do postaci takiej, jak znmy z wielu filmów. Tak, chodzi mi o zombie.
Tylko znowu, zombie żywe. Nadal ludzie, lecz kontrolowani można powiedzieć przez to coś, co znajdowało się w tym deszczu. Oni już nie zważali na człowieczeństwo. Ważne było tylko to, żeby się najeść. Ludzkim mięsem oczywiście.
Jedyna dobra strona tego była taka, że przez ugryzienie wirus się nie przenosił, więc nie trzeba było ucinać łba przyjacielowi, którego postanowił posmakować uliczny zombie.
Ta nazwa też nam nie pasowała. No bo zombie to poprostu żywy trup. A oni byli w pełni żywi i świadomi. Naukowcy przeprowadzili nawet testy. Zparaliżowali jednemu ręce i nogi za pomocą prochów, podpięli go do aparatury i śledzili zmiany w mózgu.
Wszystko było normalne. Prawie wszystko. Wszelkie ośrodki nerwowe przeciążone na maksa. Odczuwanie bulu wyłączone, ale jak chodziło o inteligencję, wszystko było w normie. Było to nawet gorsze od wirusa zombie. Truposz przynajmniej nie musi patrzeć na to, co wyrabia jego ciało. A oni musieli czuć to, przeżywać. Wypaczało to ich i niszczyło psychicznie do stanu, w którym nic nie odczuwali z powodu bariery w umyśle.
Co ciekawe, udała się nawet pruba kontaktu z zarażonym przez jakąś aparaturę, na prędce ztworzoną przez jakiś instytut. Zarażony wyznał, że czuje wieczny głód. Wszystkie instynkty i zmysły wyostrzone na maksa. Poprosił potem, by go zabito, co też uczyniono.
Sprawy zaczęły się komplikować po jakimś czasie. Dokładnie nie pamiętam ile minęło, lecz deszczownik, jak go nazwano w Polsce, oficjalnie Rainum, zaczął ewoluować.
Aha, zapomniałem o nazwie. Może to mało istotne, ale jak wcześniej mówiłem, nazwa zombie nie była używana. Nie pasowała. Nie tutaj. Ale uwierzcie, woleli byśmy mieć doczynienia z żywymi trupami niż wiedzieć, że walczymy i zabijamy ludzi.
Wkońcu z racji na przyczynę wirusa zaczęto ich nazywać Rainex, Deszczownicy albo też podeszczowi.
Wirus zaczął ewoluować. Nasze leki, które potrafiły przynajmniej przytłumić to kurewstwo, co pozwalało na w miarę normalne życie przy stałym przyjmowaniu leków, zaczęły tracić skuteczność. Deszczownik mutował sobie w najleprze. Zarażeni też zaczęli częściowo mutować. Żatko, bo żatko, ale zdażało się, że deszczownikom wyrastały nowe kończyny, wypadały włosy czy rosły zemby. Wszystko podczas okrutnego wręcz bólu.
Wkońcu dochodzimy do czasów obecnych. Ugryzienie nie zkreśla zranionego ze społeczeństwa. Nie samo ugryzienie. Lecz jeśli jakikolwiek płyn z ciała zarażonego np ślina, nawet przy oddechu dostanie się do krwiobiegu drugiej osoby, to ta natychmiast zaczyna chorować.
Powstały sposoby ochrony przed deszczem śmierci. Kolejna dość ważna nazwa. Obowiązkiem każdego jest noszenie specjalnej maski filtrującej, która nie pozwala deszczowi przeniknąć do wewnątrz nas. Oczywiście trzeba to nosić tylko, gdy pada, o co nie tródno. Świat, co może się wam wydać dziwne, nadal jakoś działa. Nie jest to tak, jak w filmach o zombie, gdzie żyje kilkaset ludzi w całym kraju maks. Żyje nas sporo, zdrowych i chorych. Staramy się żyć jak wcześniej, acz jest to niemożliwe.
Nadal produkowano leki na chorobę. Wirus po mimo mutacji nie potrafił uodpornić się całkiem na te prochy, więc przytępienie choroby nadal jest możliwe, acz tródniejsze. O wiel tródniejsze.
Całkowite wyleczenie natomiast jak narazie możliwe jest w ciągu kilku minut od zarażenia.
Rośliny, na które spadł deszcz, już nie przetrwały. Poprostu gniły i rozpadały się w pył. A zwierzęta? Tak jak ludzie.
Pomyślicie, że przecież mogliśmy, możemy przykryć miasta kopułami, przez które deszcz nie będzie mógł wpłynąć.
Tak zrobiliśmy.
Jedyny problem z kopułami jest taki, że życie pod takową nie osłania całkiem. Kopuła nie może być zbyt gruba. Nie może być tak, jak dach czy sufit w domu. Musi być w miarę cienka, przepuszczać światło. Inaczej całe zapasy węgla utracili byśmy w ciągu mniej więcej roku, by zasilić lampy do uprawy roślin. Dla tego kopuły są, ale część trucizny przenika przez nie do miast. Z resztą, nikt nie wychodzi z domu, jeśli nie musi.
Ciąg dalszy nastąpi.
super