Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz3. Creepy pasta.

Gdy nastąpił przełom.
Tego dnia niebo zaciągnięte było gęstymi, niemal namacalnymi chmurami. To, co wcześniej było niewinnymi kropeczkami, obecnie. Obecnie chmury wyglądały jak pełne intensywnego, upiornego wręcz, fioletowego płynu. Nie wyglądało to dobrze. Meteorolodzy już nawet nie prubowali uspokajać cywili. Wszyscy zkupowali ogromne wprost ilości maseczek wojskowych oraz budowlanych i chodzili w tym do pracy. W telewizji radzono pozostawać w domach, z ówagi na zbliżający się wiatr oraz ulewę, która mogła przesądzić o wszystkim.
– Idę! – Zawołał Albert przy drzwiach naciągając buty.
– Może lepiej zadzwoń do Józka i weź urlop. Zobacz jak jest na dworze. – Powiedziała Anna patrząc z troską na męża.
– Dobrze wiesz, że mam ważne spodkanie. Będę uważał. – Odparł całując żonę.
Wyszedł w lodowaty wiatr. Była to wręcz mała wichura. Lodowate powietrze zmrażało stojącą wodę na ulicach oraz w rowach. Nieliczni mieszkańcy okutani byli jak na Syberii w kilka swetrów narzuconych jeden na drugim. By ustrzedz się od wszechobecnego chłodu.
Mężczyzna wsiadł w stojące pod blokiem srebrne Audi, włączył ogrzewanie na maksymalną prędkość i ruszył w stronę swojego miejsca pracy. Uruchamiając niemal bezwiednie radio.
– Ogłaszamy ważne wiadomości! Od godziny szesnastej nakazuje się pozostać wszystkim w domach. Zbliża się bardzo niebezpieczna ściana wodna. W jej składzie wykryto niezidentyfikowane cząsteczki, które mogą pochodzić z meteorów. Uprasza się o zamknięcie drzwi, okien, zasłonięcie wszystkiego, a najlepiej ukrycia się w piwnicy. – Mówił właśnie prezenter.
– Kurwa mać. – Zaklął Albert słuchając ciągle nadawanego komunikatu.
Każda stacja nadawała tylko ten jeden konkretny program. Nie lepiej było w telewizji, jak zdążył się przekonać jeszcze w domu. Wiadomości huczały na temat chmur. O niczym innym się teraz nie mówiło.
Wkońcu gdy Albert dotarł do pracy i wszedł do ciepłego wnętrza budynku, przywitał go niski, pulchny mężczyzna w średnim wieku z kozią brudką, gęstym wąsem i papierosem w ustach.
– Kurwa. Albert. Słyszałeś? – Zapytał od progu.
Józef był typem człowieka, który wręcz bezwiednie wplątuje w prawie każdą wypowiedź jakieś przekleństwo. Zwłaszcza, gdy był czymś podniecony.
– Kto nie słyszał. – Wezdchnął Albert wieszając płaszcz na kołku wystającym ze ściany.
– Odwołali spodkanie. – Powiedział Józek zapalając papierosa.
– Boją się tej ulewy? –
– Kto ich tam kurwa wie. Tamten dziad, z którym dzisiaj rozmawiałem tłumaczył się dobrem pracowników. Chcą przełożyć to na za tydzień. Rozumiesz to kurwa? Na za tydzień! –
– Ty się ciesz, że nie chcą zerwać umowy. –
– Jeszcze by chóje sprubowali, to by zobaczyli. – Zakończył brodacz wrzucając peta do kryształowej popielniczki stojącej na parapecie.
Dzień w pracy przeszedł Albertowi dość zwyczajnie. Praca jak praca. Miejscem, w którym Albert pracował, była spółdzielnia mieszkaniowa. A tam raczej wszystko przebiega tym samym torem.
Punktualnie o szesnastej Albert przekroczył próg domostwa. Gdy wracał widział, że fioletowe chmury są napęczniałe, nadęte jak balony. Gotowe by przy najmniejszym poruszeniu eksplodować fontannami, czegoś. Nie wiadomo czego.
– Już jestem! – Krzyknął stojąc na progu.
Wszedł do kuchni. Żona właśnie odwracała schaby na patelni. Emilka zaś bawiła się zabawkową kuchenką przy stole.
– No królewno, co robiłaś jak tatusia nie było? – Zapytał mężczyzna smyrając córeczkę po główce.
– Bawiłyśmy się z mamą w sklep. – Odparła dziewczynka szeroko się uśmiechając.
– Ho ho. Kto wie. Może nam wyrośnie mała biznesmenka. – Powiedział Albert. Na co Anna zaśmiała się krudko.
– Gdy dorosnę, chcę być kucharką. – Powiedziała ze śmiertelnie poważną miną dziewczynka.
– To ucz się od mamusi. Patrz jakie dobre jedzonko nam robi. – Uśmiechnął się gdy Anna nakładała jedzenie na tależe.
– I jak w pracy? – Zapytała kobieta gdy już zjedli.
– Odwołali spodkanie. Józuś był wściekły jak nie wiem co. Rzucał mięsem chyba częściej, niż ostatnio, gdy go okradli. –
– Odwołali się całkiem?
– Nie. Podobno mają wysłać kogoś w przyszłym tygodniu. –
– A jak Natalia? –
Albert zpoważniał. Odsuwając tależ.
– Bez zmian. – Odparł krudko.
– Natalia była to siostra Alberta. Była od niego młodsza o siedem lat. Obecnie dwudziestolatka miała wypadek dwa miesiące temu. Gdy wracała z pracy do domu, jej auto zdeżyło sięz tirem. Dziewczyna nie odniosła zbyt dużych obrażeń, ale zapadła w śpiączkę.
– Biedna. Oby z tego wyszła. – Wezdchnęła Anna.
– Mam ochotę zajebać tego pojeba. Śni mi się jeszcze czasami ta cała sytuacja. Jak wracała w śniegu, a tu z za zakrętu wyjeżdża ten pierdolony tir i zgniata jej Merca jak puszkę po piwie.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Przerwał im głośny huk za oknem.
– Co jest! – Zawołał Albert zrywając się z krzesła.
Podszedł do okna, rozsunął zasłonkę i wyjżał.
– O kurwa. – Zkomentował krudko padając bezwładnie na krzesło.
– Co jest? – Zapytała natychmiast Anna wstając od stołu.
– Lepiej na to nie patrz. – Powiedział Albert oddychając głęboko jak po maratonie.
Anna mimo wszystko jednak także spojżała za okno. Szybko odwruciła wzrok i mocno zaciągnęła zasłonki. Gdy spojżała na męża, w jej oczach czaiła się czysta zgroza.
Za oknem przedstawiał się widok z koszmarów. Z koszmarów, które narodziły się w umyśle spaczonego wieloletnim pobytem w psychiatryku człowieka, który wcześniej z zimną krwią zabijał i czerpał z tego radość.
Olbrzymie, teraz przypominające naprawdę napęczniałe balony fioletowe chmury pokrywały cały nieboskłon. Było ciemno jak podczas zaćmienia słońca. Lecz to nie przeszkadzało w podziwianiu reszty pięknego krajobrazu.
Strugi dziwnej, jakby czarnej wody zpływały po szybach, drzewach i innych obiektach. Woda stała do poziomu mniej więcej połowy wysokości typowego parteru kamienicy. Samochody były prawie przykryte lustrem cieczy. Lecz to nie było najgorsze.
Na ulicach stało kilku ludzi. Deszcz zpływał po ich twarzach i ubraniach. Zmieniając ich barwę na przydymioną. Wypaczoną.
Ludzie stali w bezruchu, a na ich twarzach malowało się cierpienie. To także nie było jednak najgorsze.
Co jakiś czas z nieba strzelały intensywnie fioletowe pioruny. Trzaskały one w budynki, drzewa i wszystko inne, niszcząc wszystko czego dotknęły. To, co zostawało ze zniszczonych drzew, przypominało w najlepszym wypadku stertę zapleśniałych wiurów. Ale to nie było najgorsze.
Najgorsze było to, co znajdowało się w lewej części miasta. Skupisko wieżowców chwiało się zaóważalnie. Kilka już się rozpadało. Dziwne pioruny oraz deszcz zdawały się roztapiać cegły i kamień. Niszczejące budowle traciły także wszelką barwę. Stając się cieniamy samych siebie.
Wtedy zaczął się koniec świata, jaki znamy my.
Cdm.

8 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink