Na wstępie pragnę powiedzieć. Spokojnie, wszystko się kończy, wszystko się zaczyna nie umarło i może nawet dzisiaj będzie kolejny odcinek. Ale teraz zobaczcie, co się wylęgło w mojej chorej łepetynie.
Ośrodek 13 zawsze był zatłoczony. Czy to poprostu liczba petentów zgłaszający się do tej półtajnej bazy, czy poprostu pracownicy albo deleganci. Nie ważne, jaki był powód, bo skutek zawsze był taki sam. Terminale zatłoczone, ławki zajęte, a i podłoga pełna ludzi. Ten dzień wcale nie wyglądał, jakby miał wprowadzić rewolucję w działaniu bazy.
Jon przeciągnął się. Kolejny dzień w pracy. Gdy starał się o przyjęcie myślał, że będzie, interesująco. Ośrodek trzynasty, półtajny odłam strefy 51. A skoro strefa 51, no to musi coś tutaj być, prawda? Myślał przez pierwsze dni. Rzeczywistość jak to rzeczywistość dała mu solidnego kopniaka w tyłek, udowadniając, jak jest naprawdę. A naprawdę było biurokratycznie.
Zapytywani pracownicy też zachowywali się niemal jak roboty. Zapisać, zapamiętać, zamazać, zakazać, przekazać, zniszczyć, niczym polecenia zapisane na kości pamięci. Kilku co prawda wyłamywało się z tych dziwnych norm, ale były to raczej nic nie znaczące jednostki.
Obecnie, Jon przepracował w tym biurokratycznym szaleństwie dziesięć lat i ani razu nie widział niczego, nieprawidłowego. Niczego takiego, co możnaby uznać za rzecz do ukrycia przed światę. Prawdę muwiąc, mężczyzna dowiedział się od szefa, że prawdziwe obiekty ukryte są w ośrodku pierwszym. Trzynastka działała raczej jako pośrednik między prawdą a fałszem. Zbierali dane o świecie, przetwarzali i na ich bazie poszukiwali obiektów. Jonowi przypomniały się dni, w które namiętnie wczytywał się w artykóły fundacji SCP. Z rozbawieniem przypominał sobie jak wierzył w istnienie fundacji, która occzywiście zdanem Jona powinna istnieć.
W prawdzie istniała strefa 51, ale przynajmniej tutaj, gdzie Jon pracował, nie działo się nic.
Kolejne awansy nie znaczyły praktycznie nic, prucz ilości papierów do przerobienia. Im wyższe stanowisko, tym więcej śmieci. Co prawda płacili dobrze. 1000 dolarów piechotą nie chodzi, ale czy warto się tak poświęcać dla sterty papierków? Takie myśli przechodziły często przez głowę Jona, który gdzieś podświadomie wierzył w to, że w końcu nadejdzie dzień, w którym zobaczy coś, niezwykłego. Nie myślał jednak, że nadejdzie to tak szybko.
Dzyń, dzyń, dzyń, telefon zadzwonił któryśset raz z rzędu. Zirytowana Alice wezdchnęła, odkładając laptopa z właśnie czytanym artykułem. Podniosła słuchawkę pamiętającego Stalina aparatu i rzuciła.
– Alice Morgans, III wydział NASA, słucham? – Rzuciła.
– Alice, nie ma czasu. Zejdź szybko do laboratorium. Jest pewna, sprawa. – Odezwał się znajomy głos w słuchawce.
– Już już. Pali się coś? – Zapytała spokojnie.
– To nie jest rozmowa na telefon. Przyjdziesz, to się wszystkiego dowiesz! – Zawołał z lekkim ponagleniem.
– Już lecę. – Dziewczyna odłożyła słuchawkę, w biegu narzucając wiszący na oparciu fotela płaszcz.
Po wyjściu z pokoiku na piętnastym piętrze zkierowała się do windy. Zmieniła zdanie w ostatniej chwili widząc tłumek przed drzwiami. Zbiegła po schodach na poziom piąty. Zdyszana wpadła do drzwi znajdujących się w samym końcu korytarza.
Jak zwykle uderzyła ją ostra i ciężkawa woń odczynników, które były tutaj na porządku dziennym. Przy blatach krzątało się kilka osób, przestawiając coś w zlewkach i dolewając jakieś płyny. Przy najnowszym wynalazku wykupionym od fundacji X, telektroskopie, stał wysoki, szczupły blądyn ubrany w biały, lekko wygnieciony kitel. Na widok wchodzącej zerwał się od urządzenia.
– Alice, dzięki Bogu. Właśnie patrzyliśmy na gwiazdy, ustalaliśmy korekcję, i zobaczyłem to. – Zaczął ledwo widząc zziajaną przyjaciółkę w progu.
– Matthew, czekaj chwilę. – Wysapała, podchodząc do urządzenia. Uaktywniła interfejs dotykowy i ustawiła przekaźnik na tryb pionowy. Elastyczna rura ze zgrzytem silniczka wysunęła się z obudowy, by znajdująca się na końcu specjalistyczna kamera mogła pokazać obraz z za okna, a ściślej, z za lustra polaryzacyjnego.
– No i co ty tutaj, – Zaczęła. Urwała jednak, patrząc na coś, co początkowo wyglądało jak zbiór koklorowych kropek, które po woli zwiększały się, gdy odległość do ziemi malała.
– Co to jest? – Wyrzuciła z siebie. –
– Nie wiemy. Ale ty już miałaś doświadczenia z badaniami meteorytów. Czy to może by ć kolejny opad? – Zapytał chłopak.
– Z takiej odległości, o tej porze i przy tym świetle za dużo ci nie powiem. – Odpowiedziała patrząc wciąż na powiększające się, tajemnicze obiekty.
– Oszacowaliście już czas opadu? – Zapytała po chwili.
– Kilka dni, około tygodnia. Powiedzmy, że 5 dni z hakiem. – Odparł.
– No nic, trzeba się poprostu przygotować. Wysłać zbieraczy, poinformować media, żeby nie latali nam tutaj teraz dronami i nie kombinowali. Zajmij się tym. Ja przez ten czas przygotuje stanowisko badawcze. – Alice była w swoim żywiole, planując wszystko z wyprzedzeniem.
Zbieraczami nazywano w tutejszym żargonie ludzi, którzy pracowali dla NASY, zbierając dla nich odnalezione, kosmiczne skały i inne ciekawostki. Było ich dużo i w różnych miejscach świata, to też pracowali szybko i sprawnie.
Alice udała się po jakimś czasie ponownie do swojego biura. Musiała wszystko przemyśleć, ustalić, załatwić, opłacić, sporo roboty. Ale może jednak warto? To pytanie krążyło gdzieś w głębi jej umysłu. Zajęła się wręcz mechanicznym przygotowywaniem wszystkiego na tyle, na ile było to oczywiście możliwe. Nie mogli ubezpieczyć się na wszystko, ale na tyle, na ile się dało. W końcu nadszedł spodziewany dzień, gdzie widoczne już w całej niemal krasie obiekty były zauważalne w bezchmurnych obszarach Ameryki Północnej.
super
Dziękować.
Ej, ale manamony i pokemony też ci wychodzą.
Widać, widać.
No widzisz, raczej mroczne klimaty preferuję, taki już jestem.
Zaarąbiście. Creepy pasty to chyba opowiadania które najlepiej ci wychodzą. Coś się kończy, coś zaczyna. jDJD XD.