Witam witam! Troszkę tutaj ciszy, troszkę kużu się zebrało widzę. Dla tego też, przed moim wyjazdem, raczę was świerzutkim, jeszcze ciepłym makaronem. Oczywiście, nie jest to całość, broń Boże! Ale bardzo ciekawe wprowadzenie w klimat, i mam nadzieję, że was podenerwuję, że nie ma jeszcze dalszej części he he he! No nic, zapraszam.
Trochę tu literówek, głównie zjedzonych znaków, ale chciałem, żebyście już mieli to opowiadanie, nim wyjadę.
– Nie patrz za siebie. Tylko nie patrz za siebie. Tylko nie patrz za siebie! – Powtarzałem sobie w głowie pędząc na przód najszybciej, jak mi pozwalało już wymęczone ciało. Pełne i ciężkie kieszenie nie ułatwiały sprawy. Wycia, jęki i warknięcia z za pleców działały jak paliwo, wysyłając do członków nowe fale energii, które były konieczne.
Mimowolnie popatrzyłem za siebie. Wiecie, ludzka ciekawość. Sytuacja niezbyt się zmieniła. Goniła mnie mała grupka. Nie miałem już sił walczyć ani nawet się bronić, to też przyspieszyłem.
Sam nie wiem jak, ale przyspieszyłem jeszcze raz. Cały ból w nogach, zmęczenie i potępieńcze dźwięki gdzieś zniknęły, gdy koncentrowałem się tylko na biegu.
Wywałem się w niemal ostatniej chwili. Jeszcze trochę nieuwagi i nadział bym się na drut kolczasty i zaostrzone pale, które wbiliśmy tutaj dla ochrony przed plugastwem. Prawie sam bym tutaj skończył.
Otworzyłem furtkę i wbiegłem na teren posesji, zatrzaskując bramkę za sobą. Podwórko na szczęście wyglądało na niezaatakowane. Poczfary jeszcze nie wymyśliły jak zfrsować naszą prymitywną barykadę, ale czułem, że w końcu sposób znajdą. Stawały się inteligentniejsze. Niektóre zaczynały nawet wydawać jakieś bulgotliwe dźwięki podoble do znieształconych słów.
W miarę spokojnie otworzyłem drzwi domu. Z głośnym skrzypieniem zezwoliły mi na wejście.
Po wejściu od razu zkierwałem się do kuchni, gdzie wysypałem całą zawartość kieszeni na stół. Nie było tego zbyt wiele. Kilka puszek, jakieś leki, a najwięcej soli i cukru, którego pełno można było sobie nabrać ze sklepów. A przydawały się na dalekie wypady.
– Już jestem! – Zawołałem, żeby nie przestraszyć reszty mieszkańców. W końcu, sytuacja była jaka była, prawda?
– Jak udał się wypad? – Zapytała Marlena wkraczając do pomieszczenia.
Odwróciłem się spoglądając w jej zmęczone, błękitne oczy, w których czaiła się nadzieja.
– Niezbyt wiele, ale zawsze coś. Zdobyłem przynajmniej leki dla Rafała. – Odparłem podając dziewczynie jedno z pudełek z tabletkami.
– A jak u niego? – Zapytałem czując dziwne uczucie gdzieś w środku.
– Jak na razie śpi, ale gorączka nie chce zejść. To, to było chyba trochę zbyt wiele i nie wiem, czy sobie poradzi. – Odparła ze łzami w oczach.
Podszedłem i przytuliłem ją. Słowa były tutaj kompletnie zbędne. Przypadek Rafała i tak można było uznać za nietypowy. Był w znacznie lepszym stanie niż ci, którzy obecnie snuli się ulicami miasta.
– Wyjdzie z tego, zobaczysz. – Szepnąłem w zakrywający ucho, brązowy kosmyk włosów.
– Oby. – Odparła cicho, kierując się w stronę pokoju Rafała.
– Też zjedz coś, odpocznij, bo jutro musimy zpenetrować ten wielki magazyn za miastem. Podobno nie zplądrowali go jeszcze całkiem. – Rzuciła na odchodnem.
– Pamiętam. – Odpowiedziałem sięgając do lodówki. Na moje szczęście znajdowała się tam jeszcze resztka bylejakiej szynki z puszki. Zjadłem to, nałożone na stary chleb i popiłem wodą. Musiało wystarczyć. Jedzenia mieliśmy tak mało, że trzeba było oszczędzać bardziej, niż przy wysokiej inflacji.
Byłem już na tyle wyczerpany morderczą ucieczką i wcześniejszą potyczką, że bez rozbierania się ani czegokolwiek innego rzuciłem się na łóżko, rozmyślając o obecnej sytuacji. Tej nocy miałem jeden z najgorszych koszmarów. Był on o tyle jeszcze potworniejszy, że prawdziwy, ponieważ przyśnił mi się początek całej afery.
12 gródnia 2022 roku.
– Ważna informacja! Z rosyjskich laboratoriów wydostał się nieznany wirus, mający być bronią przeciwko Ukrainie! Prezydent kraju milczy w tej sprawie, lecz zarażonych jest co raz to więcej. Radzimy podjąć wszelkie środki ostrożności. Wirus do Polski jeszcze nie dotarł, lecz wedłóg naszych przewidywań dotrze w ciągu miesiąca. Radzimy podjąć wszelkie środki ostrożności. Zakrywać usta i nos, nie dotykać nikogo oraz często myć i dezynfekować ręce. – Taki komunikat był widoczny wszędzie. Czy to w blokach reklamowych w telewizji i radiu, czy na pierwszych stronach gazet i popularnych portali z newsami w internecie. Gdzie człowiek nie spojżał, tam widział dokładnie ten sam tekst. Słyszał dokładnie te same słowa.
– Pewnie znowu jakaś propaganda rządu. – Pomyślałem dopijając kawę. Od kilku godzin znajdowałem się już w biurze. Może i moja praca nie była za specjalna. Pracowałem jako serwisant sprzętu agd, lecz była odprężająca.
Tak, wiem, to się wam wyda dziwne. Ale dla mnie dziwnie satysfakcjonujące było usuwanie zepsutych uzwojeń w silnikach, lutowanie płytek drukowanych czy cięcie parciejących przewodów.
Lecz nie tego dnia. Przez cały dzień myślałem o dziwnym komunikacie. Nie to, że wierzyłem w żądową propagandę, lecz ciężko o tym nie myśleć, jeśli wszyscy współpracownicy ze stanowisk obok gawędzą, zgadliście, na temat tajemniczego, rosyjskiego wirusa.
W końcu miałem ochotę na nich nawrzeszczeć, żeby zamknęli mordy, ale nie miałem siły. Tego dnia miałem sporo zleceń na naprawy, a największym problemem była stara, wyglądającą jak Frania pralka, w której do wymiany było chyba wszystko.
Tłumaczyłem klientowi, że naprawa jest nieopłacalna, bo za tyle, ile wyłoży na ten grat, kupi sobie nową, ale on był uparty i mówił tylko jedno. Panie, ja mam sentyment do tej pralki, od 40 lat ją mam, ple ple ple.
Co było robić. Jak to mawiają klient nasz pan, prawda? Tylko nie przemyślałem jednego.
Budowa tych starych pralek była tak zjebana, że do wyjęcia silnika musiałem ponapierdalać w boczne blachy młotkiem, a potem potrząsać całością, bo stary silnik został przymocowany najlepszym na świecie klejem o nazwie zaschnięty brud. Nieszczelności w tych modelach to była norma, ale to oczywiście niewinny serwisant, czyli ja, musiał za to płacić.
Kilka godzin zajęło mi samo wyjęcie silnika. Wyjebałem go do kosza gdy tylko na niego spojżałem. Brud, smród i ubustwo, nic więcej. Było tam nawet gniazdo rybików, serio! Gościu dziwił się, czemu mu jego praleczka nie działa.
Nie działa, bo kurwa rybiki pozżerały cynę! Tak! Mnie też to dziwi, ale zrobiły to. Może nie miały ochotę na złoża brudu? Może były koneserami? Nie wiem tego i kurwa nie interesuje mnie to.
Umieszczenie nowego silnika to też była katorga. Wpychać to, bo to robione idealnie pod wymiar, na wcisk, bo czemu by nie. Dobrze że w ogule znalazłem pasujący silnik.
Złożenie obudowy to była już pestka, ale ta piekielna pralka zabrała mi prawie cdały dzień pracy, także zdążyłem jeszcze tylko pogmerać w kilku zmywarkach i piekarniach, zanim musiałem już wychodzić.
Do domu wróciłem wkurwiony i uwalony, jak kominiarz. Marlena, gdy tylko mnie zobaczyła natychmiast kazała mi iść pod prysznic. Nie dziwiłem się jej. Mało tego, że całe moje ubranie pokrywały, ekscesy dziadka z jego pralki, oraz dodatki z kilku innych sprzętów, to w pakiecie do wyglądu dodany był też zapach zgnilizny, stenchłej wody, oraz kilku innych, ciekawostek.
Ciuchy, które miałem na sobie natychmiast wyjebałem do śmieci gdy tylko je zdjąłem. Oj potrące ci dziadku za strój roboczy. Potrącę.
Taplałem się w brodziku dobre 10 minut, zanim nie pogoniła mnie moja ukochana, która zapytała, czy przypadkiem nie rozpuściłem się pod tym prysznicem. Ha ha ha. Zabawne. Najpierw sama każe mi tam wejść a teraz, to popędza.
Wyszedłem, wytarłem się i ubrałem w jakiś dres, pierwszy lepszy z szafki. W kuchni czekała już Marlena z zupą. W telewizji oczywiście leciał, kanał z wiadomościami, a tam znajomy spiker. Czemu kurwa nie. Jak zniszczyć sobie dzień to po całości.
Przy obiedzie rozmawialiśmy, zgadliście. O wirusie z Rosji! Po czasie miałem ochotę pierdolnąć pięścią w stół i zakończyć temat, ale oczywiście nie. W dodatku, moja nażeczona była dość, zaniepokojona sytuacją. Nie to, że wierzyła we wszystko, co klepią w tv czy internetach, ale jednak transmitowana prawie wszędzie wiadomość ją zaniepokoiła.
Tłumaczyłem jej, że to za pewnę taki sam pic na wodę, jak koronawirus wcześniej, ale nie wyglądała na specjalnie przekonaną. No nic.
Akurad ledwo skończyliśmy obiad zadzwonił do mnie mój brat Rafdał, który wręcz błagał mnie o przyjazd, bo rozjebała mu się, pralka! No świetnie.
Zawsze sobie z Rafem pomagaliśmy, to też powiedziałem Marlenie jaka jest sytuacja. Przebrałem się w najbardziej zniszczone ubranie, które znalazłem w domu i pojechałem do domu Rafała.
Brat akurad był sam, na szczęście. Powiem szczerze, nie znosiłem tej jego obecnej, jak tam ona się nazywała. Ela, Ewa? W dupie to mam. Brak tej obecności od razu dodał plus 10 do atrakcyjności do tego dnia.
Uszkodzenia w pralce też nie oazały się jakieś specjalne. To znaczy, pierwotne, bo to ja dałem ciała. Podczas dokręcania zaworu ręka mi zadrżała i wygiąłem klucz pod nienaturalnym kątem, co oczywiście musiało spowodować otwarcie nowego strumienia. No kurwa mać, serio?
Posprzątałem to szypko, ale było kilka negatywów tej sytuacji. Po pierwsze, Rafał musiał dać sobie spokój z praniem na jakiś czas, to znaczy, puki nie kupię mu nowego gwintu, bo ten koncertowo rozjebałem. Taak przyznałem się bez bicia.
Po drugie, raczej powinien wyprowadzić się z domu na kilka dni. Dość ciężko żyć w domu, w którym woda jest całkowicie wyłączona, z wiadomych względów. To też postanowiliśmy, że Rafi zamieszka u mnie na te kilka dni. Dzień nabierał nowego koloru. Czas z bratem, bez jego siksy? Byłem jak najbardziej na tak!
Oczywiście, los postanowił, że to nie może być koniec niespodzianek jak na 1 dzień. Po powrocie na moje włości i wytłumaczeniu sytuacji Marlenie z pudła czytaj telewizora dowiedzieliśmy się, że granice Rosji są obstawiane z uwagi na wiadomą sytuację. Kurwa, jeszcze chwila i zaczną puszczać wojsko na ulice polskich miast. Ehh, a jutro mieliśmy brać z Marleną ślób, już trzeci raz.
To nie tak, że wcześniej nie chcieliśmy, któreś z nas rezygnowało, czy coś. Za pierwszym razem zachorował ksiądz. Za drugim wybuchła taka zamieć śnieżna, że ho ho! No i mieliśmy nadzieję, że tym razem wszystko wypali. W końcu, co może niewypalić w środku lata, prawda? No dużo.
Następny dzień, uhh, to był jakiś koszmar. Wstaliśmy wcześnie, żeby się jeszcze doszykować. Wyrzucałem sobie też wtedy, czemu kurwa byłem debilem i nie wziąłem urlopu na kilka dni przed uroczystością? No nie wiem. Najwidoczniej jestem już pracoholikiem, albo pojebem i powinienem wylądować w domu bez klamek. Kto tam to wie, chyba tylko stwórca.
Wszystko zaczęło się, w miarę normalnie. Tego dnia miałem plan. Nie oglądać telewizji! Niestety, za wiele chyba chciałem od naszego pięknego, pierdolniętego świata. Nie ja tutaj dyktowałem zasady. Gdy już wstałem pudło było włączone, a na ekranie, wyświetlony był, taak. Spot z wiadomościami! Tym razem spiker oznajmiał, że skutki wirusa zaopserwowano już w miasteczkach granicznych Rosja Polska i zalecana jest ostrożność oraz sanitarny reżim, ponieważ wirus za pewnę będzie się posuwać.
Ple ple ple. Myślałem wtedy. Co ciekawe, to Rafał postanowił włączyć urządzenie zagłady, znaczy propagandy tego dnia. Wstał dobrą godzinę wcześniej i jak to on, zapalony telewidz, nie mógł opszeć się zepsucia takiego dnia od samego początku.
Miałem ochotę go ostro zrugać, ale dałem sobie spokój. Już i tak wystarczająco dużo miał na głowie tego dnia, jako mój świadek i dodatkowo, główny organizator nadchodzącej, wielkiej imprezy. Naszego specjalnego wesela.
Tak na chwilę zboczę z tematu. Może teraz ktoś zastanawia się. Kurwa, ty debilu. Co to, nie miałeś kawalerskiego poprzedniego dnia? Ano nie. Bo postanowiliśmy sobie to z Marlenązrobić niestandardowo, bo po co dążyć za resztą jak stado owiec za czarnym baranem?
Chcieliśmy zrobić sobie te imprezy po ślóbie, i to nie byle gdzie, bo w Hiszpani. Plan był taki, by kilka dni po śróbie razem ze wszystkimi gośćmi wyjechać w okolice Barcelony i tam bawić się 2 tygodnie.
Za pewnę oszaleliśmy, albo kasa udeżyła nam do głowy. Ale, z drugiej strony, taką imprezę powinno się mieć raz w życiu, prawda? Tak jak osiemnastkę. To czemu nie poszaleć raz a dobrze i mieć potym co mówić znajomym. He, wy to mieliście zwykłe wieczorki, zwykłe wesele, a my to kurwa w Hiszpani się bawiliśmy. Nie to, że chcieliśmy wzbudzić zazdrość, no ale jednak człowiek lubi czuć się trochę wyżej nad innymi. Czasem. Przynajmniej ja tak miałem.
Wracając do tematu. Szypko ubrałem się, zjadłem coś, nawet nie pamiętam co. Akurat gdy jadłem wstała moja nażeczona. Wyrobiliśmy się do słownie idealnie ze wszystkim.
Zebraliśmy się wszyscy pod moim domem. To znaczy my, oraz grupa gości, nasze rodziny i tacy tam. Zabawne, część miała nawet maseczki na twarzach. Kurwa, czy to powtórka z covidu? Tak wtedy myślałem i śmiałem się w duchu na ich przesądność i wiarę w media.
Gdy już staliśmy przed kościołem przyznam, miałem straszliwą tremę. Serce waliło mi jak młot kowalski. Dla czego? Nie wiem. Może bałem się, że coś zknocę, poplączę słowa przysięgi czy coś? Może to i formalność, ale jednak, lepiej być uważnym.
Wszystko przebiegało praktycznie normalnie. Jednak świat musiał nas czymś zaskoczyć. W momencie, gdy ksiądz wygłosił słymną formółkę "możecie się teraz pocałować:", i gdy zbliżaliśmy się do siebie, usłyszałem dziwny trzask. Jakby ktoś właśnie zbił szybę.
Odwróciłem się gwałtownie. Marlena zrobiła to samo, w idealnie tym samym momencie.
No cuż, widok, który ukazał się naszym oczom nie należał do przyjemnych. Przez obecnie zbitą szybę kościółka wpatrywało sięw nas kilkoro, ludzi. Chyba ludzi. Ich oślinione mordy wycelowane były prosto w nas. Głodne oczy wwiercały się w nasze twarze. Mało tego bez przerwy wydawali oni jakieś upiorne, bulgotliwe dźwięki.
Pierwsze, co pomyślałem to "co kurwa? To jednak prawda? Tak szypko tutaj dotarli?" Jak wcześniej mówiłem wcale a wcale nie wierzyłem w nowy wirus. Ale to, co właśnie teraz widziałem było jakby zaprzeczeniem mojej logiki. Ci ludzie nie wyglądali normalnie. No i normalni nie byli.
Zaczął się chaos. Wrzaski, piski, pruby ucieczki. Sam do końca nie wiem, co i jak się wtedy działo. Jedyne, co było pewne to to, że jedną ręką ściskałem dłoń mojej ukochanej, młodej żony, a drugą ramię Rafała, którego códem wyłowiłem z tłumu.
Może powinniśmy ratować resztę. Tylko, kurwa, jak! Te potwory szypko wlazły przez to wybite okno, w końcu parter. Wtedy rozpoczęła sięmasakraca. Jeden do jednego jak z filmów o zombie, tak, nic nie brałem. Przynajmniej, nic świadomie.
Potwory wgryzały się w gości i pożerały ich żywcem, wydając dźwięki jakby zadowolenia. Najgorsze było to mlaskanie. Te wrzaski zjadanych żywcem. Ale nic nie mogło być chyba gorsze od widoku martwych, którzy powstawali z ziemi, by dołączyć do, tego oszalałego tłumu.
Nie wiem ile osób prucz nas się uratowało. Kurwa nie wiem i raczej się już nie dowiem. Uciekaliśmy ile tylko mieliśmy sił. Dotarliśmy do auta. Jakoś wcisnęliśmy się do środka.
Bez zawachania odpaliłem silnik, od razu zaczynając gazować silnikiem. Adrenalina dodawała mi w tym momencie tak potrzebnych sił, tak potrzebnej energii. Bardzo szypko osiągnąłem próg 160 km/h. Przedzierałem się przez wszystko. Nie zważałem na to, czy wjeżdżam w znak drogowy, w drzewo, czy w bilboard. Códem chyba nie wjechałem w żadnego człowieka, zwierzę czy budynek. Chociaż, jak teraz o tym myślę, mogłem rozjechać kilku z tych, zombiaków? Chyba to będzie dobra nazwa.
Po powrocie do domu adrenalina trochę opadła. Wszyscy byliśmy zaszokowani i zagubieni. Jak na ironię telewizor w ciąż działał, a spiker radził natychmiastowe ukrycie się w piwnicy lub w innym, bezpiecznym budynku do momentu przyjazdu wojska, bo wirus jest już w całym kraju.
Przewijające się przeez ekran scenki z zarażonymi nie poprawiały sytuacji.
Zwaliliśmy się na kanapę, ciężko dysząc. Nasze twarze były blade i wystraszone. Tak na prawdę oczekiwaliśmy, co będzie dalej.
Powiem wam tak. Dalej nie było nic. Kurwa nic. To znaczy, przepraszam. Były zastępy ludzi w mundurach, którzy szukali ocalałych. Jednak nie po to, by ich ocalić. Tylko po to, by, uwolnić ich z cierpienia, jak tłumaczyli.
Dziwne, że nie dotarli do naszego mieszkania. Może dotarli, tylko ich nie widzieliśmy? Nie wiem.
Później były inne zastępy wojska, które serio chciały pomóc ocalałym. Zostaliśmy zabrani do jednostki wojskowej z grupką żywych.
Dopiero w trakcie jazdy tam zaczęliśmy martwić się o wszystkich, których opuściliśmy na ślóbie podczas naszej, ucieczki. Myśleliśmy, czy ktokolwiek prucz nas przeżył tę rzeź. Nie mieliśmy wtedy jak tego sprawdzić.
W bazie wojskowej było wtedy jeszcze spokojnie. To znaczy na tyle spokojnie, na ile może być spokojnie podczas epidemii pierdolonego wirusa zombie. Wszystko przypominało mi jakiś film o żywych trupach, ale wiedziałem, że to wszystko jest prawdą.
Czasy obecne.
Zerwałem się z łóżka. Całe moje ciało ociekało potem. Znowu. Znowu przyśnił mi się początek tej jebanej apokalipsy, a minęło przecież kilka dobrych miesięcy. Sytuacja jednak wcale nie jest teraz lepsza.
Rozpamiętując zdażenia spojżałem na zegarek. Trzecia nad ranem. Może to już dobry czas do wstania? Chociaż, lepiej nie. Te trupy lepiej reagują w ciemnościach.
Położyłem się ponownie, ale, oczywiście, o zaśnięciu nie mogło już być mowy. W głowie kołatały mi się myśli o tym, jak wszystko się zaczęło i jak zrujnowało nasze, dotąd normalne życie. W końcu postanowiłem jednak wstać, wyjść na podwórko i zapalić papierosa.
Tak na prawdę nie paliłem. To znaczy, nie w normalnym życiu. Jakoś podczas ucieczki z Savoiu swoją drogą, do tej pory to pamiętam, krzyk pożeranego żywcem dziecka, jakoś od tamtego czasu zacząłem palić. Pudełka z tym świństwem były chyba wszędzie. W każdym kiosku, w każdym monopolowym. Może to stres? Może nawyk mojego świętej pamięci szefa Jórka? Nie wiem, ale od tamtego momentu, czyli od miesiąca, zacząłem palić.
Wyszedłem cicho z domu. Na zewnątrz było na szczęście spokojnie. Poczfary jeszcze nie znalazły sposobu na przedarcie się przez moją druciarską barykadę, ale to i dobrze.
Wyciągnąłem z kieszeni wymiętą paczkę Marlboro i zapalniczkę. Zawsze tam były, od tamtego czasu. Wyciągnąłem jednego papierosa z pudełka i pstryknąłem zapalniczką. Już po chwili wciągałem w płuca trujący dym.
Wpatrywałem się w dal, rozmyślając, gdy nagle coś przykuło moją uwagę. Jakby, dziwny błysk w oddali, któremu odpowiedziały harkoty i warknięcia tych bestii. Dziwne.
Odkąt pamiętam, taki błysk widziałem może ze 3 razy? Do dzisiaj nie wiedziałem, czym to mogło być. Początkowo myślałem, że to może jakaś latarka. Może ktoś szukał ocalałych, lub, wręcz przeciwnie, wabił trupki, by je wystrzelać, niczym kaczki w duckblasterze? No nie wiem, ale zjawisko to od zawsze mnie interesowało.
Gdy wypaliłem papierosa wróciłem do domu, szczelnie zamykając drzwi. Niby nie ma ich tutaj, ale, ostrożności nigdy za wiele, prawda? Wróciłem do łóżka, ale już nie spałem, tylko myślałem. O tym, co się stało, o tym, co będzie, i najważniejsze, czy mój brat przetrwa to, co stało się ostatnio. Nie wiedziałem. Nie mogłem tego wiedzieć, choć chciałem.
Kilka godzin później zaczęli budzić się inni domownicy. Nie było nas jakoś specjalnie wielu, ale i tak na tyle dużo osób, by w tym dość dużym, piętrowym domu robiło się już ciasno. Było nas dwanaście osób, dla zsasady. Jedni przyszli, bo szukali zchronienia, jeszcze inni to byli nasi znajomi, ale i zdażyli siętacy, którzy po prostu zostali przez nas odratowani z gówna, w którym za chwilę mogli by dołączyć do nowej populacji zombiaczków, grasujących po kraju i pewnie na całym świecie też.
Przy śniadaniu, jak to zwykle bywało od momentu, gdy zamieszkaliśmy w tym domu, panowała raczej cisza. Każda osoba wzięła sobie ze stojącej na stole puszki kawałek mielonki i kawałek chleba, a do tego kawałek czekolady z kofeiną i filiżankę kawy. Jak na ironię, dom, w którym się obecnie znajdowaliśmy, należał chyba do jakiegoś ekoświra. Cały był obwieszony bateriami słonecznymi i innymi podobnymi códami zielonej nauki, ale przynajmniej mieliśmy prąd, a czasem się on przydawał.
Po śniadaniu, w milczeniu, zebraliśmy się w salonie. To też była swego rodzaju rutyna. Zawsze po śniadaniu obmawialiśmy plany na dany dzeń.
– No dobra. – Powiedziałem, gdy cała jedenastka zebrała się w pokoju. Tak, jedenastka. Rafał leżał dalej, trawiony gorączką. Nie mieliśmy serca, by go ruszać.
– Ostatnio myślałem o wypadzie na miasto. Trzeba sprawdzić, czy coś zostało w tej galerii handlowej na ulicy Tuwima. Może będzie tam coś, co nam się przyda. Jakieś jedzenie, albo lekarstwa. – Powiedziałem, patrząc na wszystkich.
Wsumie była z nas niezła zbieranina ludzi. Starsi, młodsi, wykształceni i prości ludzie. Ale my nie odrzucaliśmy nikogo. Każdy miał prawo żyć, jeśli potrafił się o siebie zatroszczyć, lub nie mógł, ale miał ku temu powód, jak oecnie mój brat.
– No dobra, wszystko jasne, ale co zrobimy jak znowu napotkamy na "Czerwone kapturki"? – Zapytał, wyglądający jak stereotypowy goryl, Sylwek. Przed wybuchem zarazy pracował w ochronie. Był też fanem broni palnej i codziennie chodził na siłownię.
– Nie możemy się ugiąć. Będziemy po prostu walczyć. – Odparłem, patrząc mu w oczy. Tylko ja i on wiedzieliśmy, co się stało podczas ostatniego ataku tych zbirów. Tylko ja i on wtedy wyszliśmy po lekarstwa do apteki. Tylko ja i on mieliśmy w głowach wspomnienie, w którym na zakrwawionej posadzce sklepu, twarzą w dół leżał jeden z tych bandziorów, z dziurą w czerepie.
Swoją drogą, "Czerwone kapturki", jak się nazywali, nie byli to żadni obrońcy, czy coś w tym rodzaju. Przeciwnie. Było to coś na wzór ulicznego gangu, obecnie grasującego w całym mieście. Swój przydomek wzięli od bezwzględności, ponieważ często ich zakapturzone łby miały czerwony kolor od, oporności ich ofiar, albo po prostu osób, które stanęły im na drodze. Tak skończyła Basia. Studentka filologii francuzkiej, która przebywała w naszej społeczności.
Wyrwałem się z rozważań, spoglądając ponownie na Sylwka.
– Chciałbym, abyś poszedł ze mną. Twoje umiejętności okażą się, z pewnością, potrzebne. –
– Jasna sprawa, szefie. – Odpowiedział z trzaskiem wyłamując sobie palce i poprawiając kaburę, w której znajdowała się jego Beretta, kaliber 9 milimetrów, z której, swoją drogą, oddał strzał podczas ostatniej, potyczki z gangiem. Był to też jego pierwszy, eksponat, jak je nazywał.
– Będziemy potrzebować także kogoś, kto umie działać po cichu. Tak, o tobie mówię, Łucja. – Powiedziałem, uśmiechając się w stronę drobnej brunetki, której niebieskie oczy zawsze praktycznie zakrywała grzywka.
Łucja. Przed wybuchem naszej pięknej zarazy, no cuż. Jej przeszłość nie była zbyt jasna. Po trzynastym! Roku życia coś strzeliło jej mamusi. Zdradziła męża z innym, związek się rozpadł, mało tego, matka postanowiła całkiem zerwać kontakt z córką. Ojciec może i by ją do siebie wziął, ale po odejściu żony popadł w nałóg, zwany pijaństwem, i skończył tak, marnie. Dziewczyna zaś trafiła pod skrzydła pewnej rodziny zastępczej, która miała powiązania z mafią. Grunt, że trenowała długo na zabujczynię. Tak, wiedzieliśmy, co robiła w przeszłości, ale dla nas liczyło się to, co robi obecnie. A miała jedną, niepodważalną zaletę. O swoich, biła by się do samego końca. No a my od jakiegoś czasu, byliśmy dla niej jak rodzina.
– Rozumie się! – Odpowiedziała z tym typowym dla niej, drwiącym uśmieszkiem. Wsumie, nawiasem mówiąc, patrząc na jej drobną, szczupłą sylwetkę, można by ją uznać za nieszkodliwą. Jednak ktoś, kto tak pomyślał i wziął ją kiedyś za łatwego przeciwnika, teraz za pewnę mieszkał w nowym, podziemnym domku. Takim, bez wyjścia oczywiście, albo chociaż przemieszkiwał w hotelu tymczasowym korporacji szpital INC.
Co dalej? No tak. Potrzebujemy jeszcze jednej osoby. Po pierwsze, we czwurkę raźniej, a po drugie, musimy zabrać z tamtąt najwięcej, jak tylko się będzie dało. – Kontynuowałem patrząc uważnie na twarze reszty.
Żadne z nas nie było tchóżliwe. Oj nie. Każda osoba z tej grupy bez wachania rzuciła by się na pomoc innym. Każda też ruszyła by na wyprawę po sprzęt. Oczywiście, każdy też miał swoje granice, prawda?
Po dłuższej chwili milczenia odezwała się Marlena. Jej głos był nadwyraz spokojny.
– Jakie mniej więcej przewidujesz, zyski? – W jej głosie dźwięczało oś w rodzaju tęsknoty. Za pewnę za dawnymi czasami.
– Tego nigdy nie wiemy. Ale z informacji, które uzyskaliśmy wynika to, że mało kto się tam zapuszcza, z uwagi na, legowisko trupków. Z jakiegoś powodu polubiły ten budynek na swoją, hmmm, głównąsiedzibę. – Chciałem rozluźnić tym żartem atmoswerę, lecz kobieta nie wyglądała na przekonaną.
– Jacek. Oboje wiemy, jak jest. Oboje wiemy, że za każdym razem, gdy wybieramy się w, dzicz, drugie z nas holernie boi się, że to pierwsze nie powróci, albo, co gorsza, stanie się, jednym z tych potworów grasujących po ulicach. – Powiedziała chłodno patrząc mi prosto w oczy.
– Do czego zmierzasz? – Zapytałem, w głębi duszy wieząc już, co odpowie. No i nie myliłem się.
– Jadę z wami. – Odpowiedziała z tym filuternym błyskiem w oku, który tak żatko widziałem od ostatniego czasu.
– Jak mam być zombiaczkiem, to ty też, tak? – Zapytałem. Teraz już nie powstrzymała śmiechu. Nie był on co prawda tak, wyrazisty, jak w dobrych czasach, ale jednak, wyrwałem ją choć na moment z okropnej żeczywistości.
– Ano. – Zkwitowała krutko.
Zatem mieliśmy już gotowy składzik. Ja, Sylwester, Łucja i Marlena. Czy dziwił mnie on? Nie. Wsumie, to najczęściej właśnie w takim składzie się wybieraliśmy, chociaż często na miejscu Marleny był Rafał. Nie dla tego, żeby moja żona była, jak mówiłem bojaźliwa, czy coś, ale najczęściej była, że się tak wyrażę, moją prawą ręką, i to ona zarządzała wszelakie decyzje w twierdzy, jak ją nazywaliśmy, gdy ja byłem akurat nieobecny.
– Czesiek, liczę na ciebie, że zajmiesz się rafałem. Sprawdź co możesz zrobić, bo jesteś chyba jedyną osobą, która może coś zmienić w jego obecnej sytuacji. – Poprosiłem starszawego, wysokiego mężczyznę w okularach, które skrywały jego szare oczy. Brązowosiwe włosy, jak zawsze, były prawie całkiem wygolone.
Czesław. Niegdyś, doktor. Obecnie, wsumie nadal lekarz. Jedyny, jakiego mieliśmy. Znał się na leczeniu, jak mało kto. Jeszcze za czasów ludzkości, jak je nazywali, był piekielnie dobry.
– Zrobię, co mogę, ale nie wiem, czy coś się da zrobić. Nigdy wcześniej, – Zaczął, lecz położyłem mu rękę na ramieniu.
– Wierzę w ciebie. Jeśli się nie uda to, – Przerwałem, lecz on zrozumiał, kiwając z powagą głową.
– No cuż. W czasie, kiedy nas nie będzie liczę na to, że posprzątacie dom. Wiecie. Może i mamy apokalipsę, ale życie w brudzie raczej nam nie pomoże, a może zwabimy kilku, nieumarłych lokatorów. – Powiedziałem, co spowodowało lekki wybuch wesołości pośród pozostałych.
Wyruszyliśmy kilkanaście minut później, zaopatrzeni w broń, plecaki i telefony. Tak, to też działało. Czy ktoś dalej podtrzymywał działanie sieci gsm i internetu? No możliwe. Ale faktem jest, że te czasy miały chociaż jedną dobrą stronę. Moja umowa z Orange chyba stała się bezterminowa, a w dodatku darmowa.
Jechaliśmy spokojnie. O dziwo, na drogach nie było zbyt wielu martwych. Zdażał się jeden, czy drugi, ale były to bardzo pojedyncze sztuki, które często nas nie widziały. A jak coś nas zobaczyło, to siedzący zxa kierownicą Sylwester traktował delikfenta walcem, znaczy się, kołami naszego auta. Jak kogoś to interesuje, było to Porshe 911. Jeszcze lepiej, moje wymażone auto. Chociaż chyba nie myślałem, że to mażenie spełni się w taki sposób.
Pod budynek galerii dojechaliśmy po kilku minutach. Sylwek zgasił silnik i wyjżał, by sprawdzić, czy jacyś goście nie kręcą się w okolicy wejścia.
– Czysto. – Powiedział cicho, co dało nam znak do wysiadki. Wzięliśmy nasze toboły, poczym spokojnym krokiem udaliśmy się do środka.
– No dobra. Teraz tak. Ja biorę lewą część sklepów na parterze. Marlena, ty idź na prawo. Sylwek, lewa część pierwszego piętra, Łucja, prawa część pierwszego. – Wydałem szypkie polecenia. Zawsze tak eksplorowaliśmy sklepy. Co prawda nie był to dobry pomysł w przypadku ataku hordy, ale wszystkiego nie przewidzisz, prawda? Przynajmniej dość szypko sprawdzaliśmy teren.
– Tylko, ostrożnie, bo tutaj może być ich, – Zacząłem, lecz nie musiałem kończyć. Bulgotliwe harczenie dokończyło za mnie. Z Deichmanna, znajdującego się mniej więcej po lewej stronie wyłoniła się jedna z wiadomych istot. Chyba był to kiedyś jakiś biznesmen, chociaż teraz raczej nie zawarł bym z nim żadnej umowy. Jego garnitur był teraz szaro czerwony, a w miejscu lewego oka oraz nosa ziała wielka dziura, przez którą, jeśli ktośby chciał, mógłby pooglądać sobie gnijący mózg.
– No oczywiście. – Powiedziała spokojnie Łucja wyciągając noże. Zawsze była taka spokojna. Dziwiło to mnie, no ale, każdy ma swój styl. Kilka ruchów ostrzy i zwinny unik i cyk, na ziemi leży właśnie bezgłowy handlaż, czy kto to tam był kiedyś.
– Coś mówiłeś Jacek? – Zapytała wycierając poplamioną klingę o spodnie trupa.
– Tylko to, żebyście na siebie uważali. – Odpowiedziałem, kierując się w swoją część sklepu.
Dzięki.
zajebiste, panie
Ano, coś mam.
Ty to naprawdę masz talent i wyobraźnię. Naprawdę fajnie się czyta. Zresztą jak wszystko na tym blogu.
Miło mi.
Czekam na dalszy ciąg. 🙂
Meeeega straszne.
Faajne, pisz dalej 😀