Moje kroki odbijały się głuchym echem na zakurzonym dywnie, który pokrywał posadzkę galerii handlowej. Rozglądałem się na boki. Trochę po to, żeby zobaczyć, czy nic ciekawego nie chodzi po korytażu, by patrolować go, niczym Wigilozaury w Aretuzie, albo, co ważniejsze, czy nie znajdę czegoś wartościowego, albo coś po prostu nie przykuje mojej uwagi.
Oczywiście, coś takiego musiało się trafić. Dokładniej, gdy przechodziłem obok, co ciekawe, raczej nietkniętego media expertu, usłyszałem dziwny dźwięk. Jakby głuchy krzyk, a następnie coś, co sprawiło, że wszystkie włoski na moim ciele stanęły mi dęba. Jakby ryk.
Zamarłem, przez chwilę wpatrując się w otwarte drzwi do sklepu. Wsumie dziwne, że nie natrafiłem jeszcze na żadnego trupka. Inni chyba też nie, po za oczywiście tym biznesmenem przy wejściu, no ale to, postanowiłem jednak zaryzykować i z głośno bijącym sercem wkroczyłem do sklepu.
Niby nic się nie działo. Na pułkach wciąż leżały sterty pudełek ze sprzętem, co było dość osobliwe zważywszy na sytuację oraz czas, w którym wartość pieniądza była taka, jak kartki papieru, no ale. To miejsce cieszyło się raczej złą sławą, prawda?
W końcu jednak dotarłem do działu AGD, gdzie już mogłem zobaczyć pewną scenę. Scenę, od której poczułem napinające się mięśnie i musiałem się powstrzymywać, żeby nie wrzasnąć.
Na końcu alejki stało, coś. Najpewniej truposz, bo jego ubiór wyglądał na ładnie zniszczony. Nie to jednak było najgorsze. Zombie ewidentnie kogoś trzymał. Skąt to wiem? No cuż. Dziwne ruchy, wytłumione wrzaski, takich rzeczy raczej nie puszcza się w sklepie elektronicznym. Druga sprawa, że głośniki nie działały, więc,
Drżąc ze strachu postąpiłem krok na przód. Niestety, akurat teraz musiałem nadepnąć na bardziej skrzypiący panel. Stwór odwrócił się w moją stronę, ale tym razem nie powstrzymałem już wrzasku, który głucho przetoczył się przez cały sklep.
To coś. To na pewno był nieumarły. Ale, takiego nieumarłego jeszcze nigdy nie widziałem. Wyglądało to tak, jakby ktoś nafaszerował człowieka jakimiś prochami, wykompał w promieniowaniu, a to, co zostało, jakoś ożywił.
Stwór miał lekką ręką 2 i pół metra wzrostu. Jego skóra była zgniłozielona i usiana bomblami, jak wielu innych, lecz twarz nie przypominała już wcale ludzkiej. Miała w sobie oś ze zwierzęcia, z drapieżnika. Ale nie tylko. W tej twarzy widziało się też istoty, które wywoływały pierwotny strach. Nie wiem, czy to jego zasnute pokryte bomblami, wielkie oczy. Nie wiem, czy nochal podobny raczej do świńskiego ryja. Nie wiem też, czy to sam ryj, który mało tego, że wydzielał zapach raczej nieciekawy, krutko mówiąc, obrzydliwy, czy w reszcie sam wyraz, pyska? Tak to chyba można by teraz nazwać.
No i te dźwięki. Takich dźwięków nie wydawały trupy. Żadne, które wcześniej widziałem. To to coś tak ryczało, wymachując prawą łapą, w której trzymał na oko siedmioletnią dziewczynkę.
Widać było, że dziecko jest totalnie przerażone. Drżące ciało. Zwężone źrenice i żółta plama z przodu spodni jasno wskazywały emocje dziewczynki.
Przez pierwsze kilka sekund stałem tam, patrząc na, to coś. To coś, co bez wysiłku wymachiwało żywym człowiekiem, jak torbą z zakupami. To coś, co nie powinno istnieć.
Stwór jednak dość szypko odnalazł się w nowej sytuacji, bo z dzikim wrzaskiem rzucił się na mnie, celując w moją stronę swoją łysą, pokrytą wrzodami głową. Nie myślałem, co robię. Po prostu wyciągnąłem pistolet z kieszeni i oddałem strzał, prosto w tą otwartą paszczę. Prosto w ten upiorny ryj.
Z rany chlusnęła gęsta, jakby żelowata maź w zielonkawoczerwonym kolorze, jednak nie przeszkodziło to istocie w kontynuowaniu swojej dzikiej szarży. Dalej leciał na mnie, dalej wymachiwał dzieckiem i w reszcie, dalej ryczał, chociaż teraz dźwięk ten przypominał raczej harczenie, ale nic dziwnego. Taki strzał normalnie powinien unieszkodliwić truposza, ale to coś nie przejmowało się tym.
Strzeliłem jeszcze 2 razy, celując w gardło, lecz tym razem mutant zareagował. Pierwszy strzał trafił go w mostek, drugi zaś w miejsce, w którym znajduje się serce. W reszcie, jakby w zwolnionym tempie, cielsko zombiaka osunęło się na ziemię, czemu towarzyzył nieprzyjemny dźwięk zgniatania czegoś. Do piero po chwili uświadomiłem sobie, że w akcie, obrony? Mutant po prostu zadusił trzymaną dziewczynkę. Może był to jakiś odruch? Nie wiedziałem, lecz stałem tam jeszcze dobrą minutę, wpatrując się w to, co leżało na ziemi. Góra cielska przykrywająca drobne, dziecięce ciałko.
Otrząsnąłem się jednak, przypominając sobie Savoy. Zawsze myślenie o tym miejscu wyrywało mnie z zadumy. Za pewnę dla tego, że, jak do tej pory, było to najgorsze miejsce, w którym się znaleźliśmy.
Podszedłem ostrożnie do truposza, żeby upewnić się, że na pewno jest, hmmm, unieszkodliwiony, bo martwy to już był od dawna. Na szczęście, do trzech razy sztuka to prawda, bo cielsko nie ruszało się.
Z olbrzymim wysiłkiem wyrwałem z jego łapska ciało dziecka. W dotyku skóra stwora była lekko śliska i ewidentnie napuchnięta, co przyprawiło mnie tylko o mdłości, ale adrenalina, płynąca w żyłach uniewrażliwiała. Po chwili udało mi się wyłamać jego paluchy i zarzucić sobie dziewcznkę na plecy.
– Co tu się! – Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się, celując bronią, którą nadal trzymałem w prawej ręce, ale stał tam tylko Sylwek, także z uniesioną bronią, z której jeszcze się dymiło.
– Napotkałem kilku w lumpeksie, tłumik załatwił sprawę, ale, kurwa. Jacek. Co tu się odpierdoliło! – Zapytał patrząc na leżącego na ziemi ożywieńca.
– Sam, sam nie wiem. Usłyszałem jakiś ryk i krzyki, poszedłem tutaj, a dalej, sam widzisz. To coś wywijało tym dzieckiem jak kurwa gałęzią. Co to kurwa jest! – Powiedziałem drżącym ze strachu głosem.
Przez chwilę staliśmy obaj, patrząc kątem oka na rozciągniętego na glebie truposza.
– Mnie o to nie pytaj, ale, co za skurwysyn. One chyba dalej mutują. –
– Właśnie widzę. Takie coś nie powinno kurwa przecież nawet istnieć. –
– To co teraz? –
To pytanie zawisło między nami. Staliśmy nadal patrząc przed siebie.
– Kurwa. Jeśli tego jest więcej, lepiej się rozejżeć. Zostaw ją tutaj, i tak nic dla niej nie zrobisz. Asfaltu nie przebijesz. – Odezwał się po chwili ciężkiego milczenia Sylwek.
Niestety, ale miał rację. Złożyłem ciałko na ziemi, obok jednej z lodówek z wystawki i z ciężkim sercem wyszedłem ze sklepu.
Jakiś czas szliśmy razem, trzeba było jednak się rozdzielić. W mojej części sklepu nie znalazłm już zbyt wielu. Nawet jeśli coś było, to było to raczej pierwsze stadium ewolucji tego plugastwa i rozprawienie się z nim nie było już problemem. Za to łupy, które znalazłem były znacznie wartościowsze.
Stosy ubrań, jakieś jedzenie z Lidla, co jednak ważniejsze, lekarstwa! Zebrałem do słownie tyle, ile mogłem, zostawiając na półkach te mniej potrzebne, np leki dla dzieci. Lepiej najwyżej dać dziecku, jeśli takie się u nas trafi, mniejszą ilość normalnego specyfiku. Teraz nie ma się co rozdrabniać.
Po zplądrowaniu mojej części sklepu udałem się w rewir Marleny. Martwiłem się o nią, to pierwsze, a po drugie, przyznam, byłem też ciekaw, jak jej idzie.
– No proszę. – Powiedziała, gdy tylko mnie zobaczyła, gdy wychodziłem akurat z za ściany. Marlena stała obecnie przed wejściem do jakiegoś sklepiku z chińskimi gadżetami. Na plecach miała już dość pokaźnie wypchany plecak, a w rękach kolejne torby.
– I jak? Zapytałem, wymownie patrząc na jej bagaż.
– Jak widzisz, trochę tego jest. Faktycznie nikt tutaj chyba wcześniej nie przychodził. –
– A trupki? –
– Niewielu. Dziwne, no nie? –
– Nie takie dziwne. – Opowiedziałem jej o tym, co zabiłem w Media expercie.
Przez chwilę wyraz twarzy dziewczyny zmieniał się, jak u kameleona kolor. Niedowierzanie, zmieszanie, strach, złość, gniew. W końcu, zacisnęła dłonie na rączkach toreb tak, że palce aż jej pobielały.
– No kurwa proszę. Czyli wszystko postępuje. Wsumie, czego można było się spodziewać zwłaszcza po Savoyu? – Odezwała się po chwili cicho.
– Nie przypominaj mi już Savoyu. Do dzisiaj, do dzisiaj mam koszmary związane z tamtym miejscem. – Poprosiłem.
– Nie dziwię ci się. Z resztą, nie ty jeden zapamiętałeś to tak głęboko. Ale czemu wsumie się dziwimy. –
– Myślę, że wiem, czemu po pierwsze jest ich tutaj tak mało, i po drugie, czmu mało kto się tutaj zapuszcza. – Zmieniłem temat. Częściowo po to, by wytłumić myśli o przeklętych czasach, a częściowo po to, by uspokoić myśli.
– Hm? – Zapytała kobieta tonem wyrażającym minimalne zainteresowanie.
– Te stwory, te mutanty, to, coś. – Szukałem dobrego wyjaśnienia.
– Nie wiem, jak powstały. Może pożerają sami siebie, może żrą prochy? Ale zdominowali tutaj, a jak ktoś się tutaj zapuścił, to poprostu go pożerali, albo, albo dusili jak tamto dziecko. – Powiedziałem.
– Wsumie, ma to nawet sens. – Odparła Marlena po przetrawieniu informacji.
Pochyliłem się w jej stronę i wyjąłem jej z ręki jedną z toreb, które trzymała.
– Daj to. Coś czuję, że nie będziemy chcieli tutaj wra, – przerwałem, poniważ usłyszałem ryk. Podobny do tamtego.
– Zostaw! – Zaczęła, ale nie pozwoliłem jej dokończyć. Bezceremonialnie złapałem ją mocno za nadgarstek i pociągnąłem za sobą.
Biegliśmy przez chyba pół sklepu, w końcu docierając do meblowego. Scenka, która nam się obiawiła nie wyglądała zbyt, miło.
Łucja, cała już spocona i wymęczona, wymachiwała swoimi ostrzami w kierunku sporej grupki nieumarłych. Sporo ich leżało już, zdekapitowanych albo potatuowanych na wiele sposobów. Inni zaś podążali dalej mimo ran, które normalnego człowieka usunęły by z rozgrywki, ale kto powiedział, że ONI byli normalni, prawda?
Zdażały się za tem zombie bez rąk, z wyprutymi flakami czy bez części czaszki, z której po woli, niczym lód kapiący na wafelek, wypływał gnijący mózg.
Nie to jednak było w tym wszystkim najgorsze. Grupka ta, chociaż sporawa, nie była największą z tych, które kiedykolwiek widzieliśmy. Najgorszy był sposób, w jaki walczyły stwory, potwierdając moje domysły, że się uczą.
Kilka z nich czaiło się gdzieś w sklepie, warcząc i sycząc gniewnie. Inne błąkały się po obiekcie, podnosząc czasem jakieś metki, wyrwane gwoździe co kolwiek, co może być uznane za broń, jakby chciały użyć tego przeciw jednej z naszych. Jedna z istot, kiedyś chyba policjant, dzierżył w jedynej pozostałej swoją drogą obecnie prawie bezpalczastej dłoni gloka, z którego mierzył do Łucji.
– Co do diabła? – Zapytała Marlena patrząc na coś, co wyglądało, dziwnie.
Raczej nikt nie spodziewał się takiego zachowania po nieumarłych. Ale oni jakby się, bawili?
– Kurwa, miałem rację. To plugastwo jakby, ewoluuje, uczy się. Ciekawe tylko, jak! – Powiedziałem patrząc dalej, jak zabujczyni zwinnie podcina nogi jednej z bestii, by następnie rozpłatać jej czerep szypkimi ruchami.
Nie czekaliśmy. Nie było po co. Po prostu rzuciliśmy się w wir walki. Skierowałem się od razu do zgniłka z bronią. Wyciągnąłem własny pistolet i nacisnąłem spust zapominając o napełnieniu magazynka.
– Ja pierdolę! – Zakląłem poszukując pocisku. Moja żona tym czasem zakradła się do cichociemnych, których zaczęła likfidować za pomocą jednego ze znalezionych gwoździ. Wsumie ją rozumiałem. Po co miała robić niepotrzebny hałas używając broni w takiej przestrzeni, przy takiej publiczności? Zawsze też była zręczniejsza, to jej akcja gwoździarstwa miała sens, a mocne, stalowe gwoździe do mebli wchodziły w rozmiękłe czachy martwych jak nóż w masełko.
Nim zdążyłem wsadzić pocisk w magazynek, policjant pociągnął niezdarnie za spust. Wsumie to musiał się nieźle nagimnastykować, dysponując jedynie palcem środkowym dość dziwny paradoks, swoją drogą, ale jakoś nacisnął spust.
Szczęśliwie dla mnie, nie potrafił choć powinien jako glina strzelać, najpewniej zawiniło okaleczenie albo uszkodzenie broni, bo po chwili z warknięciem frustracji cisnął pistolet w moją stronę.
– Pudło, chójku! – Wrzasnąłem uderzając broń z otwartej dłoni tak, że poleciała nieco wyżej na tyle, bym zdołał zchwycić ją za kolbę.
– Zapomniało się, jak się strzela? To ci pokażę! – Syknąłem pakując kulkę między oczy stwora, który upadł za siebie, na stosik budowany wcześniej przez Łucję.
Właśnie, dziewczyny. Kątem oka spojżałem w ich stronę, ale radziły sobie całkiem dobrze. Łucja dalej dekapitowała stworki nożami, zostawiając co raz więcej przed sobą, a za sobą gnijącą górę, Marlena zaś rozprawiła się właśnie z ostatnim nieśmiałkiem i ruszyła w moją stronę, pokryta esami i floresami z wnętrzności trupów. Wsumie, to my nie wygląaliśmy o wiele lepiej.
– Jacek. Kurwa. Co to miało być? – Zapytała podchodząc bliżej.
– Nie wiem. Chciał jakby strzelić? – Powiedziałem, choć zabrzmiało to jak pytanie.
– Nie o to mi chodzi. Po co do niego gadałeś i bawiłeś się w podrzucanie broni, co? – Zapytała z delikatnym uśmiechem.
– Wiesz. Bez humoru nie ma życia. – Odparłem, co wywołało lekkie powiększenie się szczęścia na jej twarzy. Niestety tylko na chwilę.
– No i po, – Usłyszałem głos Łucji, która właśnie obróciła się w naszą stronę ze swoim typowym wyrazem twarzy.
– Jacek, Marlena? Co wy tutaj kurna robicie. – Zapytała nie kryjąc zdziwienia.
– Zatraciłaś się w tańcu, złotko. Byliśmy tutaj już od kilku minut. Ba, widzieliśmy nawet gliniarza z bronią, który chciał strzelać. –
– Że kurwa co? – Zapytała, lecz zanim zdążyłem jej odpowiedzieć usłyszeliśmy głośny ryk.
– No ja pierdolę! Kolejna godzilla? – Zapytałem czując już gęsią skórkę na ramionach.
– Jaka, – Zaczęła zabujczyni, ale oczywiście nie danym było jej dokończyć, ponieważ nowy aktor postanowił zaprezentować się teraz na scenie. Choć trzeba mu przyznać, że z takim ciałem raczej nie miał szans na burzę oklasków.
Zombie, który przedarł się w naszą stronę był bardzo podobny do potwora w wersji xxl, którego wcześniej widziałem, lecz ten był już ewidentnie ruszony przez kogoś. Mianowicie w jego plecach znajdowała się dziura, w której tkwił pocisk kalibru 9 mm.
– No proszę. – Powiedziałem patrząc, jak za potworem skrada się Sylwester, z wycelowanym w niego pistoletem.
– Co to, jakieś zebranie? – Zapytała figlarnie Łucja poruszając lekko nożami w dłoniach, w celu przygotowania się do kolejnego boju.
– Uważajcie na to coś. Już jednego takiego widziałem. To chyba jakiś mutant, ni ewiem jak to powstaje ze zwykłego trupka, ale jest niebezpieczne. – Przestrzegłem ekipę, lecz oni już byli skoncentrowani na zadaniu pt. Pokonać coś, co od dawna powinno wonchać kwiatki od spodu, ale postanowiło pozwiedzać ziemski padół.
Co było robić. Po prostu dołączyłem do boju, niczym rycerz w obronie swego króla. Strzeliłem stworowi w kolano. Nie stety, za pewnę ze zdenerwowania zatrzęsły mi się ręce i pocisk trafił w biodro. Jego siła wystarczyła jednak, by bestia zachwiała się na nogach, rycząc wściekle.
Stwór miał też inny problem. Był atakowany z tak wielu stron, że nie wiedział, co ma robić. W końcu w jego przegniłej papce podobno zwącej się kiedyś mózgiem doszło do jakiejś reakcji chemicznej i nieumarły obrucił się w moją stronę, szczerząc resztki zembów, które mimo tego nie wyglądały na zabawkowe.
Na szczęście dla mnie, kule tkwiące w jego cielsku spowalniały go nieco, najgorsza była ta, która uwiła sobie gniazdko w biodrze, bo ograniczała mu ruch lewej nogi, ale i tak był niebezpieczny. Z łatwością jednak ominąłem jego atak i wymierzyłem kopniaka w uszkodzoną nogę.
Zrobiłem, co chciałem, ponieważ stwór zachwiał sięniebezpiecznie i poleciał na szpetny ryj. Z chrupnięcia mogłem wnioskować, że jego ryjkowaty nochal właśnie został złamany. Z resztą, tworząca się mniej więcej w okolicach owego nochala kałuża dziwnej mazi tylko potwierdzała moją tezę.
– I co, teraz już nie jesteś taki wyszczekany? – Zapytał Sylwek ładując cały magazynek w łeb stwora. Niestety część pocisków trafiła w okolicę karku i ramion, tylko 1 czy 2 trafiły w czerep, ale nie zagłębiły się wystarczająco mocno, by dostać się do centrum.
Wtedy to Marlena niespodziewanie przebiegła obok Sylwestra, trzymając w ręku gwóźdź. Za pewnę 1 z tych, których używała do gry w darta z poprzednią falą nieumarłych. Wtedy jednak stało się to, co do dzisiaj nie daje mi spokoju.
Trupek niespodziewanie podniósł się na nogi. Faktycznie, jego nochal był dziwnie przekrzywiony, a spływająca z niego gęsta substancja wpadała głównie do ryja.
Zombie wydało bulgotliwy ryk i natarło na przód. Pech chciał, że właśnie w tym samym kierunku biegła Marlena. Skutek? Ważące za pewnę kilkadziesiąt, a kto wie czy nie więcej ciało bestii zadziałało trochę jak w grze mortal combat, czego wynikiem był nieplanowany lot mojej żony przez kilkadziesiąt centymetrów, zanim jej głowa i reszta ciała przy okazji nie natrafiły na najbliższą przeszkodę, którą w tym momencie akurat była wysoka, przeszklona szafa. Finałowo Marlena znajdowała się na ziemi z głową tkwiącą w wybitym przez nią samą otworze w drzwiach mebla, a paskudne ciało potwora leżało na niej.
– Nie! – Ryknąłem i wypaliłem 3 razy, celując idealnie w głowę. Na moje szczęście trafiłem, bo po chwili bydlak przestał się ruszać.
Nie mówiąc nic, Sylwek podszedł do mnie. Razem, nie bez wysiłku zepchnęliśmy obecnie umarłego nieumarłego z leżącej.
– Nie wygląda to najlepiej. – Mruknął osiłek patrząc na Marlenę.
Musiałem przyznać mu rację. Jej nieplanowany wiraż i ślizg przez sklep, jeszcze z pasażerem na gapę w dodatku nie mogły zakończyć się ciekawie, no i tak też oczywiście było. Na plecach kobiety znajdowało się kilka siniaków, prucz tego oczywiście ubranie miała pobrudzone mazią z nosa kreatury, ale nie to było najgorsze.
Obróciliśmy ją na plecy, co skwitowała krutkim ała. Jej twarz wyglądała tak, jak po spotkaniu z czymś tfardym i kruchym wsumie to tak było. W kilku miejscach były wbite odłamki szkła, które od razu wyjąłem, ale oczywiście nie to było najgorsze.
Przez całą twarz, na ukos, od lewego kącika ust po prawe ucho ciągnęło się długie, poszarpane rozcięcie, z którego ciągle ciekła krew, rozmazując się na obecnie pobladłej twarzy. Lewe oko, co dziwne, wyglądało na nienaruszone. Za to prawe miało ochronę w postaci nowego, fioletowego kolegi o nazwie Limo. Czoło było obecnie gózem, natomiast we włosach tkwiło trochę okruchów szkła. Te, które wbiły się w głowę, pozostawiły po sobie ślady w postaci drobnych kropelek czerwonej cieczy, która pozlepiała włosy w strąki.
Im niżej, tym gożej. Miałem wręcz pewność, że żebra mojej ukochanej są połamane. Nawet przez b;luzkę prawie mogłem zobaczyć rozliczne siniaki na brzuchu.
– Kurwa jego pierdolona mać! – Zakląłem czując, jak ręce zaczynają mi drżeć. Zawsze tego się właśnie obawiałem. Że coś sobie kurwa zrobi. Że coś się jej stanie. I to jeszcze w taki sposób?
– Marlena, Marlena! – Mówiłem dotykając ją lekko po twarzy. Z moich oczu niekontrolowanie zaczęły wyciekać wielkie łzy.
– Żyję. – Wyszeptała cicho krzywiąc się przy najmniejszym słowie.
– Nie ruszaj się. Jakoś cie zabierzemy. – Powiedziałem, teraz już nie tłumiąc płaczu. Miałem w dupie, co powiedzą inni. Chociaż, z drugiej strony, co by mieli powiedzieć?
– Nie umrę od takiego czegoś. Bywało, egh, gożej. – Powiedziała, wypluwając krwawy skrzep.
– Kurwa, kobieto! Nie chcę nic mówić, ale nieźle ciebie połamało! – Powiedziałem, już zpanikowany, chyba do granic możliwości.
– Nie chcę o tym wspominać, ale, przypomnij sobie Savoy. Wtedy znajdowaliśmy się w o wiele gorszej, sytuacji. Więc takie coś, nie ma prawa mnie usunąć, rozumiesz głupku? – Zapytała, prubując się uśmiechnąć. Zrezygnowała jednak szypko, gdy ruchy twarzy powodowały tylko szypszy wypływ krwi z rany.
– Kurwa, nie chcę o tym nawet myśleć. – Wzdrygnąłem się, lecz coś we mnie opadło.
Faktycznie, w tym przeklętym miejscu byliśmy w o wiele gorszej sytuacji. Z resztą, nie tylko ona. Mimowolnie podrapałem się po lewym przedramieniu, gdzie znajdowała się duża, nieregularna blizna. Marlena, widząc to, wykrzywiła delikatnie usta, po czym straciła przytomność.
– Dajcie mi coś, szypko! – Powiedziałem. Gdy Łucja rzuciła mi torbę zacząłem ją przetrząsać. Na szczęście apteka była czynna, bo w jednym z pakunków znalazłem bandarze, które od razu zastosowałem w odpowiednim miejscu.
– Jacek. – Szepnęła zabujczyni dotykając lekko mojej ręki.
– Co? – Zapytałem, na co Łucja podeszła bliżej.
– Obejżę ją. Zobaczymy, czy bezpiecznie możemy ją przenieść do auta. – Powiedziała dziewczyna przykładając delikatnie ręce do boków mojej żony, obecnie oddychającej w miarę miarowo.
– Dzięki. Kurwa, co bym bez ciebie, co ona by bez ciebie zrobiła. – Odpowiedziałem, co zkwitowała tylko uśmiechem.
Nie wiem do końca jak, ale jakoś załadowaliśmy się do auta. Co prawda był problem z w miarę bezpiecznym położeniem Marleny na tylnej kanapie, ale rozłożyliśmy fotele i jakoś się udało. Na szczęście, przynajmniej z tego, co mogłem zauważyć, nic więcej się nie działo. Chociaż z drugiej strony, ona zawsze była tfarda i ukrywała ból, puki tylko mogła.
Podczas jazdy, za kierownicą oczywiście siedział Sylwek, mimowolnie zanużyłem się w wydażeniach z Savoyu. Zawsze mnie to prześladowało, a teraz, teraz, gdy zostało mi to przypomniane tyle razy, to tymbardziej nie mogłem odpędzić tych wspomnień.
Wcześniej.
Właśnie zaparkowałem Porshe przed wysokim gmachem. Kiedyś, duma miasta Łodzi. Obecnie, no cóż, raczej pustostan. Nie wiem, jakim códem, ale szyby w oknach ostały się całe, tak samo jak i tabliczka z dumnie napisanym zamaszyście Savoy nad drzwiami.
ZMierzyłem wzrokiem budynek. W jakie to miejsca można kurwa uciekać przed, hmmm, hordą? Nadal nie mogłem odpędzić wspomnień z przed godziny. Jebany ludzki błąd. Wystarczyło nie domknąć bramy, a nasz, przynajmniej wtedy nasz domek został napadnięty przez te ścierwa. Chyba códem nikt nie ucierpiał przy szalonej ucieczce, z której, swoją drogą, mało pamiętałem. Za pewnę dla tego, że wtedy rządziła adrenalina.
– No dobra. Tutaj wydaje się bezpiecznie. Patrzcie, jaki dobry stan. – Powiedziałem, wskazując knajpę.
– Wygląda, ok. – Mruknął Sylwek z powątpiewaniem patrząc prosto w otwarte drzwi.
– Niepokoi cię coś? –
– Popatrz, jak tutaj spokojnie. To nie może być, albo kapturki tutaj wtargnęli, albo to baza trupków. –
– Nie przypominaj mi. – Wstrząsnąłem się z obrzydzeniem wspominając stare magazyny za Łowiczem, które przyciągały stwory jak magnes. Tylko, że tam z daleka można było wiedzieć, że będzie ich pełno. Wiecie, dość głośne dźwięki i te sprawy.
Czasy obecne.
Z rozmyślań o niezbyt przyjemnych zdażeniach wyrwał mnie Sylwek.
– Jacek, idź po Cześka. Ja tutaj z nią zostanę. Lepiej, lepiej jak my jej nie ruszymy. –
Spojżałem kątem oka na mą szanowną żonę. Spała, albo utraciła przytomność, bo oczy miała zamknięte, a jej klatka piersiowa ruszała się w miarę równomiernie. Miałem nadzieję, że to tylko sen. Kurwa, miałem nadzieję.
Wysiadłem z auta, kierując się do domu. Nie musiałem daleko szukać. Czesława zastałem w kuchni, podczas przygotowywania nowej porcji leków dla mego braciszka.
– Czesiek, chodź. – Pociągnąłem go delikatnie za rękaw.
– Już wróciliście? – Popatrzył na mnie spokojnie, wyciągając różne świństwa w postaci pigułek z pudełka.
– Czesiek! – Nerwowo streściłem mu przebieg sytuacji.
– Nie ma co czekać. – Powiedział, a na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
Wróciliśmy do auta, ym razem razem. Doktorek bez słowa zajżał do środka i pokręcił głową.
– Nie wygląda to jakoś bardzo źle, ale z drugiej strony, nie wiem jak obrażenia wewnętrzne. Przecież takie coś mogło ją poprostu, –
Przerwałem mu rozpaczliwie, więc szypko zajął się ostrożnym przenoszeniem Marleny. Ostrożnie wziął ją na ręce i zniknął w naszej prowizorycznej infirmerii, czy jak tam to możnaby nazwać.
Szczerze? Miałem w tej chwili ochotę polecieć za nim i patrzeć, jak będzie wyglądać sytuacja, ale wiedziałem, że Czesio to profesjonalista, który nigdy nikogo jeszcze nie zawiódł. Oczywiście gdy były sytuacje niemalże patosowe, to co innego, ale w sytuacjach często takich, w których inni zawodzili, nasz magik wkraczał i bum, tutaj rak wyleczony, tutaj nagle ktoś odzyskał władzę w nodze, etc. Oczywiście mówiłem o czasach z przed wybuchu, ale teraz, teraz też starał się jak mógł, po mimo tego wszystkiego.
Postanowiłem, że muszę zgarnąć wszystkich do salonu, żeby opowiedzieć im o naszej przeprawie. Mieli prawo wiedzieć. Oni też by się poświęcili.
Z ciężkim sercem zebraliśmy się wszyscy. 9 osób. Popatrzyłem na to z dziwną melancholią. Najpierw 12, ptem 11, teraz już 10. Na spotkaniu 9, bo Czesiek zajmował się naszą poszkodowaną, ale nie o to chodziło. Bałem się, co będzie dalej.
– No dobra. Jak wiecie byliśmy w tej galerii handlowej. Rano wam mówiłem. – Zacząłem, czując już nerwy. Zawsze tak mam. Jeśli coś zaprząta mi głowę, potrafię gadać bzdury.
– Po prostu chcę wam opowiedzieć, co się tam działo. – Streściłem im przebieg dnia spędzonego w tamtym miejscu.
Przez chwilę panowała cisza. W końcu jednak, gdy wszyscy jakoś przetrawili uzyskane informacje, zaczęła się standardowa dyskusja.
– Chwilka. Czyli chcesz nam powiedzieć, że poczfary nadal mutują, tak? – Zapytał Grzesiek z miną wyrażającą coś po między zrezygnowaniem a zdziwieniem.
Grzegorz. Dość ciekawa postać. Kiedyś, opływający w bogactwie biznesmen. Typowy ważniak. Garniturek, elegancko obcięte, czarne włosy, wysportowana sylwetka. Obecnie? No cuż, rozbitek, jak my wszyscy. Dobrze przynajmniej, że zarówno wcześniej, jak i teraz zachował człowieczeństwo, chociaż też przeżył utratę żony z nienarodzonym dzieckiem. Zostali, jedną z pożywek, co wstrząsnęło nim ostro, ale czy mu się dziwię? Skoro na mnie wrażenie, tak ostre robi krzywda brata i teraz żony, to co on musiał przeżyć?
– No właśnie, tak to wygląda. Nie wiem, jak się to dzieje. Może ten dziwny wirus po prostu rozwija się? Tak na prawdę nikt nie wie, co tak na prawdę wchodzi w jego skład, co zostało tam wymieszane. Może to zaplanowany efekt? – Odparłem dość spokojnie.
– Zawsze istnieje też możliwość, że oni sami nie do końca wiedzieli, co stworzyli. Do dzisiaj nie potrafię zapomnieć koronawirusa. A jak ucichło jedno, wybuchło drugie. Mam na myśli wojnę. No a oczywiście w trakcie wojny dostaliśmy tak códowny prezent. – Powiedziała ironicznie Sylwia, patrząc na nas wyzywająco.
No właśnie, Sylwia. Dwadzieścia kilka lat, długie, ciemne włosy, niebieskie oczy, raczej wysoka i szczupła. Chciała być weterynarzem. Niestety, obecnie, gdyby chciała, conajwyżej mogła by leczyć trupki, bo raczej zwierzęta pouciekały do lasów, albo skończyły jako pokarm dla naszych ożywieńców.
– Bardziej niepokoi mnie, zachowanie trupów. Zwłaszcza tych, które dzisiaj widzieliście. Mutanty, no to mutanty, tutaj wszystko jest możliwe. Ale, czy tylko ja mam wrażenie, że oni chcą, odzyskać dawne umiejętności, które mieli za życia? – Zapytał Grzesiek.
– Też kompletnie nie rozumiem tego, co się dzisiaj działo. Tamten gliniarz autentycznie chciał wystrzelić. Przynajmniej tak to wyglądało. No a ci cichociemni? Twoja teoria może mieć nawet sens. – Odparł Sylwek.
– Mnie jednak bardziej niepokoją mutanci. To, że zachowanie zwykłych się zmienia, wiedzieliśmy od jakiegoś czasu. Początkowo wlokły się bezcelowo, ewentualnie żywiąc się tym, co znalazły, a obecnie? Szypkie kurestwa, niektóre potrafią skakać, w jakimś tam stopniu używać rąk. Ale ci zmutowani, mogą stanowić obecnie największy problem. – Powiedziałem.
– Widzisz. I tutaj docieramy do tego, co nazywam wielką niewiadomą. Po dzisiejszym wypadzie z resztą, chyba jestem w stanie uwierzyć nawet w to, że trupki zaczną formować jakieś klany czy coś jeszcze lepszego, miasta nawet! Nie wiem czemu, ale coś tutaj wygląda, po prostu, wiecie. Przynajmniej ja początkowo czułam się jak w jakimś filmie o trupach. Ale czy na tych filmach dzieją się takie rzeczy? – Zapytała dotąd cicho siedząca Łucja.
– Do czego zmierzasz? – Zapytałem zaciekawiony. Z resztą, nie tylko mnie zaciekawiły spostrzeżenia naszej zabujczyni.
– Po prostu, popatrzcie na fakty. Kiedyś nikomu nawet sie nie śniło, ze takie coś, jak zombie jest możliwe, a tu proszę, jednak jest. To skoro tak, to czy mamy jakiekolwiek możliwości, żeby poznać możliwości takich, nieumarłych? –
– Czy ty właśnie chcesz zostać filozofką, tak? –
– Spierdalaj. Po prostu chodzi mi o to, że przynajmniej ja chciała bym pomonitorować jakoś zachowanie. Moim zdaniem zaczynają odzyskiwać częściowo swoje dawne umiejętności. –
– No dobra, a zmutowani? –
– Nie dajesz spokoju z tymi mutantami. Nie wiem. Może zmiany dla jednych są na tyle drastyczne, że organizm szaleje i dzieje się z takimi to, co się dzieje? Może to jakiś nowy szczep wirusa?
– Wiesz co? Mi się wydaję, że wszystko zaczęło się od, Savoyu. –
– Kurwa. Jak słyszę to słowo, to, sam wiesz. Nie chcę tego przeżywać ponownie, ale, to tam zauważyliśmy pierwsze zmiany.
– No dobra. Ale, najważniejsze. Co robimy? – Zapytał się milczący do tąd Krystian.
Krystian. Z wyglądu typowy dres. Wsumie taki też był. Wiecie. Narkotyki, piwko, ucieczki z domu, ale pokazał, że jest wartościowym człowiekiem, gdy podczas pierwszej fali starał się obronić swoich. Z drugiej strony, jego ojczulek w więzieniu i matka wyszydzająca syna, bo nie jest taki, jak ona chce nie ułatwiali mu sprawy, prawda? Ale wierzcie mi. Gdyby ktoś z was spotkał takiego jak on łysego draba w skórzanej kurtce i z rękami pokrytymi tatuażami, no raczej nikt nie chciał by z takim zadzierać.
– Moim zdaniem, Łucja ma rację. Ciężko to będzie zrobić, ale wartoby poopserwować sytuację. Powiedziałem po chwili milczenia.
– Jak to widzisz? – Zapytał Krystek z powątpiewaniem w głosie.
– Cuż. Po prostu zrobimy warty. Podwórko to wsumie dość dobre miejsce opserwacji. Ewentualnie, gdy ktoś będzie wychodzić do miasta, po prostu będziemy musieli być bardziej uważni w opserwacji trupków. –
– No tak. Jeszcze uważaj, żebyś nie dołączył do tej nowej partii politycznej, a wszystko będzie świetnie. –
– Dobrze wiesz, że teraz, bez ryzyka nie ma kożyści. – Prychnęła Łucja patrząc na dresa wyzywająco.
– Wiem. Tylko, po prostu to wszystko jest, dziwne. Nie potrafię się w tym odnaleść. – Wyznał po chwili.
– Myślisz że ktoś może? No to ci powiem, że nie. Ale trzeba robić, co się da, bo jeśli wszyscy byli by tacy, to, –
– Dobra, dość! – Krzyknąłem uderzając pięścią w stół. Były granice między dyskusją a kłutnią. A tej drugiej wolałem unikać, zwarzywszy na sytuację.
– Za tem, w skrócie. Musimy zająć się opserwacją terenu. Nie chcemy zostać zaskoczeni w trakcie snu, prawda? Kto wie, czy za jakiś czas nie nauczą się powiedzmy wyłamywać zamki. Po tym, co dzisiaj widziałem, chyba uwierzę we wszystko. – Skwitowałem.
Wszyscy, choć niechętnie, ale zgodzili się na ten plan. Mnie on też się nie podobał, ale, jak to mawiają, lepszy rydz, niż nic. Wolałem, z resztą jak i my wszyscy wiedzieć, co się dzieję, niż pewnego dnia obudzić się z pokraką siedzącą na brzuchu, która właśnie szykuje się do zatopienia swoich oślinionych zembów w mojej szyii, albo, nawet nie myślałem o tym, co jeszcze takie spaczone potwory mogły by zrobić.
Wolałem nie myśleć o tym, co będzie, po prostu zająłem się sprawami bierzącymi. Oczywiście pierwszym, co zrobiłem było udanie się do naszego prowizorycznego gabinetu lekarskiego.
Z dość mocno bijącym sercem otworzyłem drzwi. Niby wszystko wyglądało w miarę normalnie. To znaczy, bez specjalnego majdanu tak często widzianego w szpitalach. Czesiek siedział na krześle, oddychając głęboko. Podszedłem do niego niecierpliwie.
– I jak? – Zapytałem, dusząc w zarodku najgorsze przeczucia.
– Mogło być gożej. – Odparł, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
– Czyli? – Nie dawałem spokoju.
– Co ci będę ukrywać. Żebra połamane, wstrząs mózgu, ale takto, nic wielkiego. Nic, z czego nie mogła by się wylizać. –
Ogarnęła mnie gwałtowna fala ulgi. Oczywiście wiadomo, lepiej, jakby NIC się nie stało, ale już lepsze to, niż poważne rzeczy, prawda?
– A Rafał? –
– No właśnie. Nadal nie wiem, jak to się dzieje. Tak jakby jego organizm, walczył z wirusem.
Będzie więcej.
dawaj drugą cześć!!
Będę.
Jak rozbudziłeś apetyty czytelnicze to musisz pisać dalej 😀
Hahahaha.
Muszę przyznać, że mimo, iż z regóły nie czytam książek, dzisiaj w nocy przestudiowałem część twoich opowiadań, i muszę powiedziećże niektóre mnie wciągnęły. Czekam na dalszą część capara mobile, oraz bodajrze coś się kończy, coś się zaczyna… A nie… Zaraz. To wiedźmin 😛
W każdym razie było tego 9 części, i wciągnęło mnie do tego stopnia, że po skończeniu ostatniej wkurzałem się przez dobrą godzinę, że nie ma nic więcej z tej serii 😀
Dzięki za pozytywny odzew!
@Zuza, mam szkielet już zrobiony.
Naprawdę fajnie się czyta, czekam na więcej
Jak zwykle zajebiste
Kiedy będzie wiesz co?