Gdy tylko zamykam oczy, gdy zostaję sam na dłóżej, gdy zapada zmrok, wydażenia z dwódziestego szustego czerwca 1960 wracają, niczym bumerang. Prubuję wyrzucić je z głowy za każdym razem, lecz to pomaga na krutko. Pozornie znikają, by udeżyć ze zdwojoną siłą następnej nocy, wieczorem, czy nawet w dzień. Wszystko to odcisnęło na mnie tak wyraźne piętno, że potrafił bym opowiadać o tym w gorączce, w stanie upojenia alkocholowego, pod wpływem marichuany, czy innych substancji.
Początkowo było najgożej. Często w nocy rzucałem się na łóżku, bełkocąc i wrzeszcząc. Gdy się budziłem, ubrania i pościel zlepiały ogromne ilości kleistego potu. Wszystko nadwało się właściwie tylko do przepiórki. Trwało to kilka lat, w ciągu których jedyną osobą, która przy mnie była, była moja żona Alicja. To ona przekonała mnie do rozpoczęcia terapii oraz leczenia psychiatrycznego. Pomogło, przynajmniej częściowo. W dzień potrafię funkcjonować dość normalnie. W nocy też, choć czasem zdażają się ataki. Nie tak często, jak na początku, lecz nie zniknęły. Mój terapeuta zaproponował mi, bym spisał wszystko, co mnie dręczy w tym notesie, który podarował mi miesiąc temu. Podobno to pomaga i pozwala uwolnić się od złych myśli. Nie wiem, lecz wierzę mu. A po za tym, co mam do stracenia?
Ilekroć wpisali byście w internet projekt zero, lub rdza, nic nie znajdziecie. Tak samo możecie szukać w archiwach prasowych, miejskich, czy bibliotecznych. Gwarantuję wam, że nic nie znajdziecie. Projekt był ściśle tajny. Każdy uczestnik zobowiązany był do podpisania kontraktu zabraniającego mówienie, pisanie, czy udzielanie informacji na jego temat, na zawsze. Po tylu latach jednak i po tym, co się stało uważam, że nawet, jeśli mnie znajdą, nie mam zbyt wiele do stracenia. Jeśli by mnie uwięzili, bądź sprzątnęli, stracę niewiele. Wychowałem dwójkę dzieci, mam wspaniałe wnuki. Od piętnastu lat jestem na prochach i wiem, że choć pozwalają mi one żyć, to jest życie pozorne. A jeśli coś faktycznie ma mnie uwolnić od tego wszystkiego, to właśnie to. Spisanie w tym notesie. Po za tym, świat ma prawo wiedzieć, co się wtedy działo.
Na początku 1960 roku, w wieku dwódziestu pięciu lat, od dokładnie pięciu pracowałem w jednostce specjalnej. Wojskowej jednostce specjalnej, dla uściślenia. Nie byłem zwykłym żołnierzem. Moim zadaniem były przesłuchania, w których zawsze świetnie się sprawdzałem. Wiecie. Powojenne ofiary, Rosjanie, zwykli obywatele. Od zawsze byłem zagożałym fanem działań Józefa Stalina, tak jak i cała moja rodzina. Ojciec od małego wpajał mi jedyne, słuszne myślenie. Choć był to jeszcze okres pokoju, my myśleliśmy o komunizmie tylko dobrze. Po wojnie więc, bardzo aprobowałem działania uzurpatora. Szypko wcięlono mnie do armii na stanowisko przesłuchującego. Pozwolicie, że ominę to, jak tych przesłuchań dokonywaliśmy. Myślę, że i tak ludzie, którzy chcą, i tak to wiedzą. Powiem tylko tak. Zawsze wyciągałem takie informacje, jakie chciałem. Każdy więzień wiedzący, że trafi do pokoju numer 3, do pana Mariana Hetmana drżał na myśl, czego tam dozna.
Pod koniec roku 1959, gdy PRL trwał w najlepsze, w naszej jednostce zaczęły pojawiać się bardzo nieśmiałe pogłoski na temat czegoś, co roboczo nazywano projektem zero. Nazwa ta przetrwała do końca.
Rosyjskie władze nie były do końca zadowolone. Oczywiście miały Polskę pod sobą, wydzielały jej tyle, ile uważały za słuszne. Miały wielu popleczników, z takimi ludźmi, jak Władysław Gomułka, czy Wojciech Jaruzelski na czele, lecz dalej istniał jeden, zasadniczy problem. Duża ilość buntów, duża ilość osób negatywnie nastawionych. Demonstracje, graffiti, plakaty.
Prostym sposobem na załatwienie sprawy zawsze było sprzątanie, pałowanie, czy więżenie, lecz powodowało to jedynie tendencję powolnego, acz skutecznego pomniejszania liczby ludności. Dokładnie nie wiem, kto wpadł na sam pomysł. Czy ktoś z naszych, komunistycznych Polaków, czy przyszło to z Rosji, czy z jeszcze innego zakątka świata. Grunt, że pod koniec 1959 roku, pośród tajemniczonych, w tym mnie, zaczęło głośno mówić o projekcie zero, który oficjalnie miał wystartować w czerwcu 1960 roku.
Projekt zakładał stworzenie substancji oddziałującej na ludzkie umysły. Miał je przytępiać i zniewalać tak, by szaraki, jak je nazywaliśmy, godziły się na wszystko. Co więcej, gorliwie popierały wszystkie pomysły władz. Częściowo w taki sposób działał alkochol, lecz nie zporzywał go każdy. Preparat zaś, miał być obowiązkowy dla każdego. Początkowo nieoficjalnie, np w jedzeniu, czy pod postacią leku na przeziębienie, później zaś, gdyby wszystko wypaliło, miał wejść oficjalnie. Wtedy też projekt otrzymał kryptonim Rdza.
Był to jednocześnie śmieszny, jak i makabryczny żart. Rdza bowiem jest pojawiającą się na metalu skazą, powodującą wadliwe działanie sprzętu, który pod jej naporem staje się cieniem samego siebie. Taki właśnie efekt miał wywoływać nasz preparat z tą różnicą, że miał trzymać ludzi we względnej stabilności fizycznej, jak i psychicznej, z zastrzeżeniem tego, co wymieniłem wyżej.
Wszyscy z naszych byli podekscytowani. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że to niebezpieczne, bezprawne, czy po prostu okrutne. To były czasy, w których różne szachrajstwa, pod łaskawym okiem partii uchodziły na sucho, więc to tak samo przeszło by niezauważone. Z resztą, wszystko działo by się w apsolutnej zgodzie z państwem.
W początkowych stadiach rozwoju projektu padały też propozycje, by Rdza była cichym zabujcą. Ktoś połyka, umiera, ale lekarz nie jest w stanie zdiagnozować, czemu delikwent wyzionął ducha. Pomysł ten szypko odrzuciliśmy z uwagi na to, że ciche sprzątanie i tak było już wystarczająco proste. Prowadziło ono z resztą do tego, czemu Rdza miała zapobiedz. Do zmniejszania się populacji. My chcieliśmy ludzi. Lecz ludzi posłusznych, ludzkie marionetki, lalki. To my mieliśmy pociągać za ich sznurki.
Dwódziestego szustego czerwca 1960 roku projekt wystartował na dobre. Pod ścisłym nadzorem naukowcy zaczęli mieszać różne preparaty, które opracowywali w ciągu pierwszej połowy roku. My zaś przyglądaliśmy się temu z dumą, myśląc, że robimy coś bardzo dobrego, co przyczyni się dla naszego państwa. Mieliśmy przesłuchiwać króliki doświadczalne nafaszerowane preparatem, bez używania metod dodatkowych.
Początkowo wszystko szło po prostu idealnie. Pierwsze dawki powodowały drobne zamroczenie na kilka, kilkanaście godzin. Kolejne już na dnie i tygodnie. W okolicy pierwszego sierpnia 1960 roku dobrze zaprawionego delikwenta można było przesłuchiwać, nawet go nie dotykając. Ich zaćmione Rdzą umysły były otwarte. Choć mętne, dalej potrafili się wysławiać. Mówili co chcieliśmy, co im kazaliśmy. Był to czas wielkiej euforii.
Prezes projektu, Tadeusz Terlecki zapowiedział, że jeśli wyniki będą dalej tak dobre, to na początku 1961 roku preparat wejdzie na rynek. Oczywiście po cichu, tak, jak to planowaliśmy.
Z czasem jednak wszystko zaczęło robić się straszne. Zaprawieni ludzie często bełkotali po nocach, mamrotali, wrzeszczeli, piszczeli. Nikt nie wiedział, co to oznacza, gdysz, rzecz jasna, nie mieli dostępu do żadnego lekarza, czy chociaż prawdziwego Człowieka. Nas w to nie wliczam.
Badania nie przynosiły specjalnych rezultatów. Jedyne, co pomagało, to kolejne dawki Rdzy. Był to jednak efekt domina, ponieważ tyle, co pomagał na jedną, dwie noce, to królik uaaktywniał się ze zdwojoną siłą dnia trzeciego. A dawki, które miały na takiego jakikolwiek wpływ, musiały rosnąć z dnia na dzień.
W końcu, prucz swoich ataków, zaćmieni zaczęli wałęsać się dniami bez konkretnego celu, mamrocząc coś do siebie. Zaczepiani reagowali czasem napadami wściekłości gryząc, drapiąc i mamrocząc. Inni mruczeli coś o światełkach, Myszce Miki, jakby byli w transie narkotykowym.
Nawet ja, choć byłem członkiem sztabu nie miałem pojęcia, co zawierał w sobie skład Rdzy. Z jednej strony to dobrze, bo nikt nigdy nie wyciągnie tego ze mnie. Z drugiej jednak, każda myśl na ten temat potrafiła być straszniejsza od poprzednich. Zakładam jednak, że jakieś środki psychoaktywne preparat musiał zawierać. Równie prawdopodobną, jak przerażającą teorią jest to, że sami badacze losowo mieszali substraty, tworząc koszmarne anomalie i abominacje.
Trwało to kilka dobrych miesięcy, w trakcie których widziałem wiele rzeczy, których nikt nie powinien widzieć. Nie wliczam drobnostek, jak napady szału czy wrzaski. Chodzi mi o rzeczy straszniejsze. Ludzi mamroczących w nieznanych językach, mówiących o rzeczach, które wydażyły się, trwały, czasem nawet, potrafili przewidzieć to, co ma nastąpić za jakiś czas, co jeżyło każdy włos na ciele.
Po mimo to, byliśmy dalej zaślepieni swoim sukcesem uważając, że skutki uboczne zawsze muszą się trafić. Wszak nawet najlepsza tabletka może wywołać nieporządany efekt na ludzki organizm, prawda?
Miarka przebrała się dwódziestego dziewiątego października 1963 roku. Prawie 3 lata terroru, niszczenia ludzi doprowadziły do tej chwili. W przed noc zdażenia wiele z królików było niezwykle ożywionych. Nie zważaliśmy jednak na to wiedząc, że takie zdażenia to jest względna normalność. Akurat pełniłem też nocny dyżór w obiekcie. Miałem pilnować, czy wszyystko jest dobrze. Nie trzeba było nawet czuwać, należało się jedynie wybudzić w momencie, jeśli należało. A to wszyscy mieli opanowane do perfekcji.
W nocy nie mogłem spać. Przewracałem się z boku na bok rozmyślając o códzie, który stworzyliśmy, gdy nagle usłyszałem ostrą kakofonię. Wrzaski ZaRdzewiałych, jak ich żargonowo nazywaliśmy, krzyki opsługi, brzęki tłuczonego szkła, strzały. W końcu nie wytrzymałem. Narzuciłem w pośpiechu mundur, sięgnąłem po pistolet, po czym biegiem udałem się w stronę sal, na których to trzymani byli ludzie.
To, co zastałem po otwarciu drzwi śni mi się do teraz. Ludzie gryzący innych. Szarpiący ich, kopiący, drapiący. Ludzie zachowujący się gożej niż dzikie zwierzęta. Ludzie, których jedyną myślą było zabić! Zabić! Zzzzaaaabbbiiiiiććć! Podłogę i ściany pokrywała krew i wnętrzności. Część pogoni udała się do laboratorium, gdzie zaczęła niszczyć cały nasz dorobek, bełkocąc o obiawieniu, świetle, i innych rzeczach. Prubowaliśmy ich powstrzymać, lecz się nie dało. Mieli zaskakująco żelazne chwyty, zaskakująco stabilne stopy. Efekt naszego preparatu obrócił się częściowo przeciw nam. Bo ludzie, choć zniewoleni na umyśle, byli w pełni sprawni fizycznie. A nie dobieraliśmy samych chucherek.
Ostatnie, co pamiętam z tamtej nocy, to potężny cios w skroń i szczękę. Gdy się obudziłem, leżałem nagi, pokrwawiony w głównym hallu. Miałem rozdartą, napuchniętą dolną szczękę, wybite kilka zembów, oraz wiele pomniejszych i większych skaleczeń i siniaków.
Z tródem podniosłem się z ziemi, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Odważyłem się ruszyć na obchód kompleksu, by wielokrotnie zwymiotować żółcią. Wszędzie walały się ludzkie szczątki, wszystko pokrywała krew i rozbite szkło. Znalazłem tylko kilku ocalałych, w tym trzech, czy czterech ZaRdzewiałych, których pozbyłem się szypko strzelając z broni, którą, o dziwo, dalej miałem przy sobie.
Następnego ranka wezwaliśmy prezesa. Przyjechał, by sprawdzić co się stało. Każdy dostał sporą sumkę w łapę, żeby zamknął ryj. Eksperyment się nie udał. Budynek rozebrali, jego resztki spalili. To, co zostało utajnili, a wybijające się z tłuumu jednostki, wiedzące za dużo po prostu sprzątneli. Nie wiem, czemu nie usuneli nas wszystkich dla pewności od razu. Tego też raczej nigdy się już nie dowiem.
Przez następne lata starałem się żyć normalnie. Poznałem Alicję, założyliśmy rodzinę. Przez wiele lat nie wiedziała o niczym. Zawsze mówiłem jej po prostu, że pracowałem w słóżbach specjalnych, które opuściłem jednak z uwagi na zdrowie. Do piero, gdy zaczęły się moje ataki, wyjawiłem jej prawdę. Przynajmniej tyle, ile musIała wiedzieć. Bo najmroczniejsze sekrety dalej trzymałem w sobie, i do piero dziś, przelałem je na papier.
Mam nadzieję, że gdy ktoś z mojej rodziny znajdzie ten notes, jeśli to przeczyta, zrozumie mnie, czemu postąpiłem, jak postąpiłem. Nie chcę się usprawiedliwiać, chcę jedynie wyjaśnić. Nawiasem mówiąc paradoksem dla mnie jest, czemu bardziej w mózg wrył mi się ten dwódziesty szusty czerwca, a nie dzień, w którym wszystko się skończyło. Tego też pewnie nigdy się już nie dowiem, jak tego, kto pozostały przeżył, bo rozdzielili nas od razu po rekonwalescencji. Nawet im się nie dziwię, czemu tak właśnie zrobili.
Tym czasem jednak, mamy rok 2024. Świat zrobił znaczny postęp. Komuna dawno już upadła, a mnie jest to już obojętne. Gdysz awsze, gdy myślę o tamtym okresie, myślę też o dwódziestym szustym czerwca 1960 roku.
no całkiem spoczko
ciekawe